W czołówce status quo. Tylko jeden gol w meczu Orlika.


Dawno nie było tak, by wszystkie drużyny ze ścisłego topu wygrały swoje spotkania. Zawsze ktoś się musiał wysypać, ale wyjątek wreszcie nastąpił!

A jeśli mielibyśmy wskazać, gdzie widzieliśmy potencjalnie największe problemy dla ekipy z czołówki, to od razu kierowalibyśmy się w kierunku pary HandyMan – PrefBud. Ci drudzy po rozgromieniu Show Team mieli na pewno dużą ochotę, by w końcu zbudować serię zwycięstw i wrócić do walki o najwyższe cele. Hendymeni udowodnili jednak w tym sezonie, że z zespołami z czołówki dają radę, więc nikt nie stawiał ich na straconej pozycji. Mecz idealnie zaczął się dla PrefBudu, który objął prowadzenie i naszym zdaniem nie wykorzystał tego potencjału. To był idealny moment, by oddać rywalowi inicjatywę i zmusić go do pokazania, co potrafi w ataku pozycyjnym. Zamiast tego ekipa Rafała Kowalczyka w banalny sposób straciła aż trzy gole pod rząd, z czego zwłaszcza druga była kuriozalna, po błędzie bramkarza, który wypuścił łatwy centrostrzał z rzutu wolnego. Przegrywającym udało się jednak zmniejszyć część strat do przerwy, a drugą połowę rozpoczęli z dużym animuszem. Agresywnie doskakiwali do przeciwnika a ten łatwo się gubił, tyle że sam odbiór piłki nie gwarantował jeszcze goli. Te wisiały jednak w powietrzu i gdy wydawało się, że to tylko kwestia czasu, znowu przybyszom z Tulewa przytrafił się głupio stracony gol. Strzał z rzutu wolnego, Krzysiek Smolik zasłonił bramkarza a piłka po drodze zahaczyła o jego koszulkę i ostatecznie wpadła do siatki. To trafienie totalnie wybiło z rytmu PrefBud, który stracił werwę i z każdą minutą jego strata się powiększała. W pewnym momencie było już 2:6, a szybki zryw w końcówce na nic się zdał i kolejna porażka stała się faktem. To już trzecia przegrana na pięć rozegranych spotkań i według nas tutaj potrzeba mocnych, żołnierskich słów. Przecież piłkarsko, gdyby zestawić graczy z Tulewa z HandyMan, to na zdecydowanej większości pozycji, PrefBud ma gracza o większych predyspozycjach. Ale to po raz kolejny nie robi różnicy, bo jeśli konkurent, tak jak w tym przypadku Elewacje, skutecznie zabarykaduje dostęp do bramki, to ekipa Rafała Kowalczyka nie potrafi być cierpliwa i próbuje wszystko zrobić zbyt koronkowo. Nie każdą akcję trzeba wyklepać, tak jak nie każdy mecz trzeba wygrywać kilkunastoma bramkami. HandyMan zrozumiał to już dawno, a PrefBud jak widać jeszcze do tego dojrzewa.

Bardzo byliśmy też ciekawi, jak po laniu jakie Show Team otrzymał w czwartej kolejce, ten zespół zaprezentuje się przeciwko AutoSzybom. Byliśmy pewni, że drugi tak dramatyczny mecz w ich wykonaniu nie jest już możliwy, zwłaszcza gdy zobaczyliśmy, iż do zespołu wrócił nieobecny przed tygodniem Radek Wiśniewski. Ale nawet z nim w kadrze to zawodnicy po drugiej stronie boiska byli zdecydowanymi faworytami. Zwłaszcza, że Kamil Wiśniewski zebrał chyba optymalny skład, gdzie nie zabrakło debiutującego w Strefie 6 Damiana Piwko. Ale to spotkanie długo nie układało się Szybom. Show Team przez całą pierwszą połowę grał bowiem bardzo zdyscyplinowanie, świetnie uzupełniał się w defensywie, a w 15 minucie miał też trochę szczęścia, bo rywale zanotowali trafienie samobójcze. Do kuriozalnej sytuacji doszło z kolei w 23 minucie. W niegroźnych okolicznościach, niedogadanie między Czarkiem Murawskim a Mikołajem Kaczmarczykiem sprawiło, że ten pierwszy nabił piłką drugiego i w trafieniach samobójczych mieliśmy remis. Obóz Przemka Matusiaka szybko jednak odzyskał prowadzenie, lecz w ciągu minuty je stracił i po pierwszej części spotkania mieliśmy 2:2. Druga odsłona należała już jednak do AutoSzyb. Podopieczni Kamila Wiśniewskiego dość szybko podkręcili tempo, zdając sobie sprawę, że gdyby doszło do nerwowej końcówki, to tam może się zdarzyć wszystko. Show Team, którego pierwsza połowa na pewno sporo kosztowała, popełniał coraz więcej niedokładności w defensywie i ciężko mu było nadążyć za bardzo mobilnymi napastnikami w białych koszulkach. W 42 minucie wynik brzmiał już 2:5 z ich perspektywy, a potem zamiast nadal grać konsekwentnie, chłopaki skupiali się na dyskusjach z sędzią, co nie pomagało utrzymać koncentracji. Ostatecznie przegrali więc 3:8, co trochę zamazuje ich naprawdę solidny występ w tej potyczce. Mieli na to spotkanie dobry plan i długo skutecznie go realizowali. Zabrakło im jednak trochę sił, a że rywal miał naprawdę bardzo szeroką i wyrównaną ławkę, to w końcu musiało to znaleźć przełożenie na rezultat. Tym samym Szyby umocniły się w ścisłej czołówce tabeli, a Show Team – po dobrym początku – z każdą kolejką jest od niej coraz dalej…

A przy stole, przy którym prawdopodobnie rozstrzygną się losy medali za drugą edycję, wciąż siedzą gracze Green Teamu. Dla wielu to zaskoczenie, może nawet dla nich samych, no ale liczby nie kłamią a tabela jest jedynie ich odzwierciedleniem. Zieloni w niedzielę podejmowali Orlika Zabrodzie i zdawali sobie sprawę, że chcąc pozostać w okolicach podium, to ten mecz muszą rozstrzygnąć na swoją korzyść. Orlik był tutaj stawiany w roli potencjalnego dawcy punktów, tym bardziej, że słabo wypadł przeciwko Joga Bonito i liczba argumentów przemawiająca za jego ewentualnym zwycięstwem była niska. Sam mecz okazał się jednak bardzo wyrównany i skończył się niespotykanym jak na warunki orlikowe wynikiem 1:0. O wszystkim zdecydowało trafienie nowego w barwach Green Teamu – Łukasza Kowalskiego, który tym samym zaliczył fantastyczny początek w ekipie Adriana Wojdy. Różnica jednego gola sugeruje, że tutaj naprawdę niewiele zabrakło do remisu, aczkolwiek nie do końca zgodzilibyśmy się z tą tezą. Gracze z Zabrodzia nie po raz pierwszy w sezonie mieli bowiem duże problemy z kreowaniem okazji. Jeszcze dobitniej uświadomiliśmy to sobie przeglądając zdjęcia z tej potyczki, gdzie niemal non stop pani fotograf uwieczniała na fotkach Karola Malinowskiego. Wszystko co najlepsze w Orliku zaczynało się od tego gracza, ale znowu nie miał on wystarczającego wsparcia. Oczywiście trzeba pochwalić dobrze funkcjonująca defensywę Green Teamu, która działała skuteczne i zdecydowanie, aczkolwiek bił po oczach brak pomysłu zawodników Zbyszka Pawlaka, którzy po prostu nie wiedzieli, jak dostać się pod świątynię Patryka Stankowskiego. I na pewno musi boleć sytuacja, gdzie traci się tylko jednego gola w spotkaniu i przegrywa mecz. Ale dużo bardziej znamienne jest to 0 z przodu, bo to nic chlubnego nie cieszyć się z bramki ani razu na przestrzeni 50 minut. A jeśli nic się nie strzela, to nie ma co myśleć o punktach. Green Team był w tym temacie ciut skuteczniejszy i to wystarczyło, by umocnić się w tej strefie ligowej hierarchii, w której nikt Zielonych nie przewidywał. Brawo.

Tytuł zapowiedzi przed niedzielną kolejką brzmiał: Czy kapitan Retro dotrzyma słowa? Chodziło nam oczywiście o wypowiedź Kamila Wójcickiego, który po dobrym (aczkolwiek przegranym) spotkaniu z Bad Boys, stwierdził że w najbliższej kolejce jego zespół wreszcie zgarnie całą pulę. I słowa dotrzymał! W rywalizacji, którą nazwaliśmy hitem kolejki, Retro wygrało bowiem z The Naturatem 7:1. Można to trochę podsumować zdaniem: „niby człowiek wiedział, że tak może być, ale jednak się łudził”. The Naturat grał bowiem ostatnio nieźle, lecz wiedzieliśmy, że jeżeli rywale przyjadą mocnym składem (a taki zjawił się przy Warszawskiej 41), to ekipie Szymona Baranowskiego może być ciężko o punkty. To spotkanie trochę nam przypominało to ostatnie w wykonaniu zawodników w fioletowych koszulkach z AutoSzybami. Wtedy również do przerwy było całkiem nieźle, zespół z nadziejami przystępował do drugiej połówki, ale w niej już tak kolorowo nie było. Gdy jednak w 31 minucie Serek Modzelewski zdobył bramkę na 1:3, odnieśliśmy wrażenie, że tego meczu nie możemy jeszcze klasyfikować jako rozstrzygniętego. Tym bardziej, że The Naturat poczuł krew, udało mu się przesunąć ciężar gry na połowę przeciwnika, ale niestety nie przyniosło to za sobą pożądanych efektów. A sprawa umarła w 38 minucie, gdy Damian Nowaczuk pokonał Radka Kanię i od tego momentu włączył się już „stary, dobry The Naturat”, który tracił gole nie patrząc na konsekwencje. Dla Retro to była woda na młyn i właśnie stąd wynikła aż sześciobramkowa różnica po ostatnim gwizdku. A to wszystko oznaczało, że w rozgrywkach nie ma już ani jednego zespołu bez zwycięstwa. I co do Retro, to chyba można być pewnym, że licznik na tym jednym sukcesie raczej się nie zatrzyma. Przyjemnie się oglądało poczynania duetu Damian Nowaczuk – Patryk Cackowski, który zdobył wszystkie gole dla swojej ekipy a przy okazji często sobie asystował. I jeszcze niejedna ekipa przekona się o możliwościach tego tandemu. W The Naturacie brakowało trochę kogoś, kto zwłaszcza z przodu przytrzyma piłkę, rozejrzy się, rozegra. Ale czy my przypadkiem nie za dużo wymagamy od ekipy, która jeszcze niedawno przegrywała różnicą kilkunastu bramek, a teraz walczy z każdym jak równy z równym?

A gdybyśmy mieli wskazać najmniej wyrównane spotkanie sprzed dwóch dni, to bez wahania odpowiedzieliśmy, że było nim właśnie to ostatnie – Joga Bonito kontra Bad Boys. W dużej mierze zostało ono rozstrzygnięte jeszcze zanim się zaczęło, bo okazało się, że Joga musi sobie radzić bez bramkarza, bez kapitana i bez Mateusza Muszyńskiego. I to było po prostu dla tego zespołu za dużo. Bad Boys dysponowali z kolei bardzo solidnym zestawieniem i z roli murowanego faworyta wywiązali się perfekcyjnie. Nie dość bowiem, że zdobyli aż osiem goli, to jeszcze ani jednego nie stracili. Zresztą – sprawa była przesądzona już po kilku minutach, bo Źli Chłopcy po trafieniach Piotrka Stańczaka i Kuby Stryjka błyskawicznie pokazali kto tutaj rządzi, a potem wystarczyło kontrolować sytuację. Joga nie miała argumentów by odpowiedzieć, niestety nie mogła podać do Mateusza Muszyńskiego, w nadziei że on coś wymyśli, a to powodowało, że większość ofensywnych prób Bonito kończyła się bardzo szybko. Co innego po drugiej stronie boiska – Bad Boys nie mieli żadnych kłopotów z kreowaniem okazji i równie dobrze mogli tutaj zdobyć jeszcze dwa razy tyle goli, niż ostatecznie strzelili. Na pewno taki mecz dla Jogi był niesamowitą męczarnią. Wiedzieli, że nic tutaj nie zdziałają, niewiele im wychodziło, a do tego dochodziła frustracja ze względu na brak kluczowych graczy. Mimo to robili co mogli i jedynym pocieszeniem jest fakt, że nie skończyli z dwucyfrówką. Mecz bez historii, bez wielkich emocji i który przez to trochę się nam dłużył, zwłaszcza w perspektywie powrotu do domu na ciepły obiad. Szkoda. Mamy jedynie nadzieję, że to ostatni tak bezbarwny występ podopiecznych Bartka Brejnaka. Bad Boysom należą się natomiast gratulacje za dobrze wykonaną robotę, aczkolwiek poprzeczka którą musieli przeskoczyć, do najwyżej zawieszonych nie należała.

Wszystkie statystyki z piątej kolejki znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza i w razie błędów – dali nam znać. Zachęcamy Was także, by na przestrzeni całego tygodnia regularnie odwiedzać naszą stronę.

Dodaj komentarz

Musisz być zalogowany żeby dodać komentarz.