Tabela się podzieliła. „Muszka” znowu kąsa.


O ile przed tą kolejką, mogliśmy mieć jeszcze pewne wątpliwości, czy drużyny z miejsc 1-4 wyłącznie między sobą rozstrzygną losy medali, tak po weekendzie jest to już praktycznie przesądzone.

W ostatnią niedzielę na boisku przywitała nas… mgła. Mieliśmy nadzieję, że to nie jest zapowiedź mglistych meczów i na szczęście już pierwsze spotkanie jakie rozegraliśmy, błyskawicznie utwierdziło nas w przekonaniu, że to może być ciekawa kolejka. Broniący swojego miejsca na podium Green Team podejmował Retro Squad. To była potyczka z wieloma smaczkami, bo przecież czy Adrian Wojda czy Łukasz Kowalski, którzy tego dnia bronili barw „Zielonych” doskonale znali się (i nadal znają) z wieloma zawodnikami z drugiej strony barykady. No ale na boisku nie było sentymentów i każdy walczył o zwycięstwo. I mimo dość dużej różnicy bramkowej, jaką to spotkanie się zakończyło, to wcale nie był mecz do jednej bramki. Obejrzeliśmy bowiem bardzo fajne zawody, z wysokim tempem, gdzie okazjami można by obdzielić jeszcze przynajmniej jedno spotkanie. I nawet trudno wskazać, co było momentem przełomowym w tej potyczce. Wydawało się, że może nim być zmarnowany rzut karny przy stanie 0:0 przez Michała Wróblewskiego, ale „Zieloni” szybko się po tej sytuacji otrząsnęli i w końcu i tak wyszli na prowadzenie. Potem szybko je stracili, a w 24 minucie na ławkę kar musiał się udać Grzesiek Konopka. Retro miało więc przewagę jednego zawodnika, ale zamiast gola zdobyć i rozpocząć ucieczkę z wynikiem, straciło bramkę! Tuż przed przerwą Green Team podwyższył na 3:1 i przed przegrywającymi było naprawdę trudne zadanie, by wrócić do gry. Ekipa Kamila Wójcickiego nie poddała się i dość szybko zminimalizowała straty, a w 39 minucie sytuację sam na sam z bramkarzem miał Paweł Cackowski. Gdyby ją wykorzystał, to być może pisalibyśmy o tym spotkaniu w zupełnie innym kontekście. Ale jego zamiary świetnie odczytał Patryk Stankowski, a ponieważ chwilę później Rafał Kudrzycki zaskoczył strzałem z rzutu wolnego Artura Szczotkę, to powoli oswajaliśmy się z myślą, że to Green Team okaże się zwycięzcą. Tak też się stało, bo Retro rzuciło wszystko na jedną kartę i przypłaciło to utratą kolejnych goli. Końcowy wynik jest zdecydowanie za wysoki jak na boiskowe realia, ale najważniejsze że sprawiedliwie oddaje lepszego w tym starciu. I powoli przestaje już dziwić, że to znowu byli Adrian Wojda i spółka. Ten zespół w każdej kolejce idzie bowiem jak po swoje!

Ciężką przeprawę wróżyliśmy również drużynie HandyMan. Od dłuższego czasu powtarzamy bowiem, że The Naturat to już nie jest ekipa, z którą każdy w ciemno dopisuje sobie pełną pulę, ale pełnoprawny uczestnik rozgrywek, który może napsuć krwi każdemu przeciwnikowi. Pod jednym warunkiem – zebrania dobrej i szerokiej kadry. No a niestety – w niedzielę tego zabrakło. Dość powiedzieć, że Szymon Baranowski ledwo skleił meczową szóstkę, nie było ani jednego rezerwowego i o ile początek spotkania sugerował, że być może nie skończy się tutaj tragedią, to co było później – wszyscy możemy dostrzec po rezultacie. Nie ma się tu co rozpisywać, klasyczny mecz do jednej bramki i taki, o którym i my i zawodnicy The Naturat i pewnie nawet zwycięzcy woleliby jak najszybciej zapomnieć. Oby to był tylko wypadek przy pracy jeśli chodzi o frekwencję w ekipie przegranych, bo szkoda byłoby, gdyby łatka chłopców do bicia, którą wreszcie udało im się zerwać, znowu się do nich przykleiła…

Smaku ligowych punktów nie mogą sobie też przypomnieć gracze Orlika. Ale prawdę mówiąc, określając ich spotkanie z AutoSzybami mianem hitu, wiedzieliśmy że musi zajść wiele sprzyjających okoliczności, by chłopaki z Zabrodzia faktycznie przeciwstawili się Kamilowi Wiśniewskiemu i spółce. Jakieś nadzieje na sukces można było wiązać z nieobecnością choćby Łukasza Flaka, lecz Szyby pokazały, że kadrę mają szeroką i potrafią sobie poradzić niemal w każdym okolicznościach. Znów motorami napędowymi zespołu byli Krzysiek Zych i Bartek Bajkowski, którzy na dziesięć goli swojego zespołu, zainkasowali aż dziewięć. Zbyszek Pawlak pewnie z dużą zazdrością patrzył na ten duet, bo jemu przydałby się chociaż jeden napastnik tej klasy. Nie jest bowiem tak, że Orlik oddał to spotkanie za darmo. Początek był naprawdę obiecujący, a nawet gdy gra układała się coraz mniej, to sytuacji nie brakowało. Ale ponownie szwankowała skuteczność. I trochę symptomatyczna dla całego spotkania była ostatnia akcja meczu. Karol Malinowski próbując przeciąć podanie jednego z rywali, wpakował piłkę do własnej bramki. Idealnie podsumowało to cały występ Orlika. Były chęci, były próby, była walka, tylko że przeciwko takiej ekipie jak AutoSzyby to jest po prostu za mało, a na sam koniec trafił się jeszcze ten „samobój”, którym los trochę sobie zakpił z przegrywających. Chłopaki muszą to wszystko przedyskutować i być może zdecydować się na jakieś zmiany taktyczne. Bo jak powiedział kiedyś ktoś mądry: „szaleństwem jest wciąż robić to samo a oczekiwać różnych efektów”. Ale tak na pocieszenie dodajmy, że to nie do nich należało pudło, które spokojnie możemy określić mianem „zeza” sezonu. Zresztą – sami zobaczcie 😉

No a teraz mały test prawdomówności – przyznać się, kto obstawiał że Joga Bonito wygra z PrefBudem? Spekulujemy, że takich osób było bardzo niewiele, bo nawet jeśli w tabeli te zespoły dzieliło niewiele pod względem punktów i pozycji, to jednak PrefBud wciąż w naszych głowach jest traktowany na szczególnych warunkach. Jako gigant, który nawet jeżeli czasami się potyka, to tym teoretycznie słabszym rywalom, zwykle pokazuje miejsce w szeregu. Tak też miało być tutaj, no ale skończyło się tylko na zapowiedziach i po raz kolejny ekipa Rafała Kowalczyka nie była w stanie utrzymać dobrego tempa na przestrzeni 50 minut. Miała bowiem momenty, gdzie spychała konkurentów we własne pole karne, gdzie gra się kleiła, gdzie była nadzieja, że to wszystko ułoży się po myśli zawodników z Tulewa. Ale potem następowały przestoje, które Joga wykorzystywała w sposób bezbłędny. A klasą dla siebie był Mateusz Muszyński. Jak już przyklejał on piłkę do swojej lewej nogi, to Eryk Tomczyk wiedział, że za chwilę czeka go spotkanie twarzą w twarz z najlepszym strzelcem w historii rozgrywek. I zwykle te pojedynki rozstrzygał na swoją korzyść zawodnik Jogi, który łącznie zanotował aż sześć goli i był absolutną gwiazdą meczu. Ale doceńmy też jego partnerów, bo nawet jeśli to „Muszka” był architektem sukcesu, to fundament wylali wszyscy – bez wyjątku. Po stronie PrefBudu trudno wyróżnić kogokolwiek. Przede wszystkim wielka szkoda, że zabrakło Wiktora Wiśniewskiego i Kryspina Kisiela, bo na pewno mogliby tutaj pomóc, by do tej niespodzianki in minus nie doszło. Tym bardziej, że przez długi czas problemy ze skutecznością miał Dominik Kluczek, który wstrzelił się dopiero w momencie, gdy losy trzech punktów były już przesądzone. Ale ile razy możemy PrefBud tłumaczyć? W każdym przegranym spotkaniu czegoś im brakuje. I jeśli coś zdarza się raz, to faktycznie można mówić o braku szczęścia, ale jeśli mamy do czynienia z czwartą porażką w sezonie, to problem jest głębszy. I być może będzie teraz trochę czasu, by go wreszcie zidentyfikować.

A skoro w poprzednich meczach zwycięstwa odniosły wszystkie drużyny ze ścisłej czołówki, to przed podobnym wyzwaniem stanęli gracze Bad Boys. Liderzy rozgrywek chcieli zachować swoją minimalną przewagę nad koczującymi pod ich drzwiami oponentami, a skoro tak, to musieli wygrać z Show Teamem. My na pewno całego swojego majątku na zwycięstwo Złych Chłopców byśmy nie postawili, aczkolwiek gdy uświadomiliśmy sobie, że w obozie konkurentów zabraknie Radka Wiśniewskiego, to byliśmy sceptyczni, czy Show Team odpowiednio wysoko zawiesi tutaj poprzeczkę. Z drugiej strony – Bad Boys też mieli swoje problemy, bo nie po raz pierwszy w sezonie zabrakło Piotrka Stańczaka. Ale skoro przeciwko Retro udało się jego nieobecność „ukryć”, to również teraz nic nie stało na przeszkodzie, by brak lidera formacji obronnej nie przełożył się na wynik. I jak już doskonale wiecie – ta sztuka się udała. Bad Boys wygrali ten mecz, chociaż bardzo daleko bylibyśmy od stwierdzenia, że cała pula została zdobyta bez większego wysiłku. Choćby pierwsza połowa była naprawdę bardzo wyrównana i gdyby nie fatalny okres, jaki przytrafił się Show Teamowi w 11 minucie (strata dwóch szybkich goli w krótkim odstępie), to kto wie co byłoby dalej. Tyle że Przemek Matusiak i spółka mieli tego dnia wyraźny problem ze zdobywaniem goli. Bo wystarczy wejść w raport i zobaczyć ile strzałów oddali jedni i drudzy, a wtedy zrozumiemy, że ich ilość była zbliżona. Tyle że Bad Boys swoje uderzenia zamieniali na bramki, a konkurenci nie. Czasami przed zawodnikami w bordowych koszulkach zbyt duże wyzwanie stanowiła nawet pusta bramka, tak jak w 40 minucie, gdy piłki do niej nie potrafił skierować Piotrek Burza. Przełamanie nastąpiło bardzo późno, bo dopiero w 46 minucie, gdy wynik brzmiał już 0:6. Wydaje się, że ze wspomnianym Radkiem Wiśniewskim spokojnie można było tutaj powalczyć o coś więcej, choć z drugiej strony – pamiętajmy, że Radek jest jeden, a w tym meczu szalał „gang Woźniaków”, których było aż czterech i przy KAŻDEJ bramce mieli oni swój udział. A podobno piąty czeka już w blokach startowych…

Wszystkie statystyki z szóstej kolejki znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza i w razie błędów – dali nam znać. Zachęcamy Was także, by na przestrzeni całego tygodnia regularnie odwiedzać naszą stronę.

Dodaj komentarz

Musisz być zalogowany żeby dodać komentarz.