PREFBUD TULEWO NOWYM MISTRZEM STREFY 6! (AKTUALIZACJA)


Zespół Rafała Kowalczyka pokonał w decydującym spotkaniu Black Dragons Team 6:1 i tym samym po raz pierwszy w swojej historii wygrał zmagania organizowane w Woli Rasztowskiej! Wielkie gratulacje Panowie!

Zanim Wam opowiemy, jak przebiegała finałowa seria Strefy 6, to wstęp poświęcimy naszej transmisji. Wszystko się udało, zrobiliśmy to co zaplanowaliśmy, relację oglądało sporo osób i fajnie, że w tym kluczowym dniu dla rozgrywek, całość poszła po naszej myśli. A kto wczoraj nie mógł do nas dołączyć, to poniżej może sobie zobaczyć, jak przebiegały spotkania rozgrywane od godziny 9:00 do 13:00. W tym momencie brakuje dosłownie dwóch polubień, by materiał przekroczył barierę 50, więc zachęcamy, bo to byłby nasz rekord.

A zanim opiszemy Wam, jak naszymi oczami wyglądały dwie najważniejsze potyczki z wczoraj, to nie zapominajmy, że poprzedziły je dwa mecze gdzie stawka była trochę mniejsza, co nie znaczy że mała. Na pierwszy ogień poszło spotkanie Lambada – Joga Bonito. Ci pierwsi musieli tutaj wygrać, jeśli chcieli zapewnić sobie trzecie miejsce w tabeli i jednocześnie postraszyć Lemę w kontekście miejsca drugiego. Z kolei Joga swojej sytuacji poprawić nie mogła, aczkolwiek była możliwość, że wyprzedzą ją Rekiny i FC Spectare, więc aby mieć pewność pozostania na szóstej pozycji, należało tutaj przynajmniej zremisować. No ale znacie już wynik i wiecie, że remisem zapachniało tutaj jedynie na samym początku spotkania. Ekipa Bartka Brejnaka trzymała się wtedy dzielnie, miała nawet swoje okazje, ale wydaje się, że nawet gdyby którąkolwiek z nich zamieniła na bramkę, to niewiele by to zmieniło. Lambada była bowiem zdecydowane lepsza, z każdą minutą zyskiwała inicjatywę i już do przerwy zbudowała sobie taką przewagę, która przy utrzymaniu tego poziomu gry była nie do roztrwonienia. Ale żeby nie było ku temu wątpliwości, to na początku drugiej połowy faworyci dołożyli jeszcze kilka bramek i zapachniało tutaj dwucyfrówką. Być może jest to trochę bolesne dla Jogi, ale tej drużynie po prostu nic nie wychodziło – nawet proste rzeczy, czyli rozegranie od własnej bramki, gdzie wystarczyło jedno podanie i następowała strata. Na tym tle Lambada wyglądała jak zespół z innego, piłkarskiego świata. Chłopaki grali szybko, kombinacyjnie i nie odczuwali żadnego zagrożenia ze strony przeciwnika. Szarpał oczywiście Łukasz Pokrzywnicki, który w 45 minucie zdobył nawet bramkę i tak naprawdę, to było jedyne co udało się graczom Bonito w tym spotkaniu. Bo ten gol dał Łukaszowi statuetkę najlepszego kanadyjczyka (ex aequo z Adamem Michalikiem), no ale chyba marne to pocieszenie w obliczu końcowego wyniku, który brzmiał 2:10. Przed zespołem Jogi jeszcze naprawdę sporo pracy. Fajnie, że chłopaki spotykają się w tygodniu, szlifują zgranie, coraz lepiej się rozumieją. Ale taki mecz jak ten pokazuje, że przed nimi jeszcze długa droga, by to co zrobili w Pucharze Ligi potrafili przełożyć na rozgrywki ligowe. Mimo wszystko ta edycja jest dla nich udana, bo oprócz drugiego miejsca w Pucharze, mają też w swoim składzie najlepszego strzelca i kanadyjczyka drugiej ligi, w postaci Łukasza Pokrzywnickiego. Jest więc na kim tutaj budować. W Lambadzie siła zespołu rozłożyła się na większą liczbę zawodników i ta drużyna, mimo że ostatecznie nie wywalczyła awansu do elity, to według wielu postronnych obserwatorów, spokojnie by sobie tam poradziła. Można więc mówić o delikatnym niedosycie, związanym z utratą miejsca premiowanego promocją, lecz jak na fakt, że ta drużyna powstała dosłownie w kilka godzin, to o rozczarowaniu też nie powinno być mowy. I jeśli ten projekt przetrwa do wiosny, to do pociągu „pierwsza liga” prędzej czy później wskoczy.

A o to, by nie znaleźć się z powrotem w drugiej lidze, walczył w niedzielę Al-Maj Car. Obóz Grześka Wody potrzebował do tego zwycięstwa nad Bad Boys, a więc zespołem, który już jakiś czas temu pożegnał się z nadziejami na pozostanie w elicie. Dla markowian to była chyba dobra wiadomość, bo rywalizowali z zespołem, który nie miał ciśnienia, który nic tutaj nie musiał, co teoretycznie powinno ułatwić im zadanie. Ale ta potyczka długo nie układała się po myśli Al-Maju. W pierwszej połowie to Bad Boys byli skuteczniejsi, korzystając jednocześnie z prostych błędów obrony rywala. Zwłaszcza we własnym polu karnym markowianie byli bardzo niefrasobliwi i ich dwie pomyłki kosztowały ich dwa rzuty karne. A Źli Chłopcy wszystkie te prezenty wykorzystywali z zimną krwią i po 25 minutach prowadzili 3:1. Alan Wojda, który z racji kwarantanny nie mógł uczestniczyć w tej potyczce, pisał na czacie by jego zespołu jeszcze nie skreślać. Mieliśmy co do tej prośby pewne obiekcje, ale okazało się, że młody napastnik drużyny z Marek miał rację! Na drugą połowę Al-Maj wyszedł zdeterminowany i błyskawicznie odwrócił losy spotkania. Ogromna w tym zasługa Łukasza Grochowskiego, który w zaledwie osiem minut skompletował klasycznego hat-tricka, z czego dwa gole zainkasował po strzałach z dystansu. Bad Boys co prawda szybko otrząsnęli się po tych ciosach i za sprawą Andrzeja Sulewskiego doprowadzili do remisu 4:4, ale potem przytrafił im się kolejny przestój. Najpierw dali się zaskoczyć Adamowi Stromeckiemu, a potem Kuba Stryjek tak niefortunnie interweniował we własnej strefie, że pokonał swojego bramkarza. Sprawę trzech punktów przyklepał Kamil Dźwilewski i Al-Maj ostatecznie osiągnął swój cel! I to nie jest wcale takie „byle co”, albowiem po trzech kolejkach chłopaki nie mieli ani jednego punktu na swoim koncie, ale z ostatnich czterech potyczek zgarnęli 9 „oczek” i to wystarczyło, by znaleźć się nad kreską. Należą im się brawa, tym bardziej, że ten zespół zagrał dobrze praktycznie w każdej ligowej kolejce, a nie tylko wtedy, gdy wygrywał. I to pokazuje, że w kolejnym sezonie w elicie może namieszać. Natomiast Bad Boys swojego celu, którym było chociaż jedno zwycięstwo w tej edycji nie zdołali urzeczywistnić. Ale ich punktowy dorobek jest zdecydowanie gorszy niż gra, bo gdyby tych „oczek” mieli na swoim koncie 7 lub 8, to wcale nie bylibyśmy zdziwieni. Szkoda, że w tym sezonie rzadko dysponowali optymalnym składem, ale to nie jest tak, że ich udział w pierwszej lidze przeszedł niezapamiętany. Wręcz przeciwnie – żadne z ich spotkań nie było bezbarwne, a dwa były takie, że naszej ligi może już nie być, a legendy o ich spektakularnych come-backach wciąż będą żywe.

A do grona spotkań, do których także będziemy chętnie wracać, bezapelacyjnie wpisało się to między AutoSzybami a Al-Marem. Ci pierwsi walczyli o podium, drudzy o mistrzostwo i gdy już wiemy, jak to się wszystko skończyło, to możemy jedynie żałować, że rodzajów medali jest tylko trzy. Bo po tym, co ekipa Kamila Wiśniewskiego pokazała w niedzielę, to nie stałoby się nic strasznego, gdyby też znaleźli się na pudle. No ale dlaczego w takim razie ta kluczowa potyczka zakończyła się ich porażką? Tak naprawdę to opis tego spotkania możemy zacząć mniej więcej od 39 minuty. Nie dlatego, że wcześniej nic ciekawego się nie działo, ale to właśnie wtedy rozpoczęły się kluczowe fragmenty tej rywalizacji. Najpierw gola na 3:3 dla AutoSzyb zdobył z rzutu karnego Oskar Bajkowski. Za chwilę, po kapitalnym rajdzie Łukasza Flaka, trafienie zanotuje Krzysiek Zych i na 9 minut przed końcem, sytuacja Al-Maru była nie do pozazdroszczenia. A gdy w 43 minucie, Artur Jaguszewski obronił rzut karny wykonywany przez Marcina Rychtę, wydawało się, że Szybom krzywda się tuta nie stanie. Zwłaszcza, że ta drużyna naprawdę grała dobrze. Tworzyła sobie mnóstwo okazji, ale jej problem jak zawsze miał to samo imię i nazywał się „nieskuteczność”. Chłopaki nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz nie potrafili zabić meczu, co zwykle w takich sytuacjach kończy się tak, że zostaje się z niczym. I tu było identycznie. W 47 minucie Karol Sochocki strzela z rzutu wolnego, Mateusz Muszyński zasłania tor lotu piłki Arturowi Jaguszewskiemu i mamy remis. Za chwilę AutoSzyby wychodzą z kontrą i mają przewagę 3 na 1, ale marnują idealną okazję do powrotu na prowadzenie i w tym momencie pewnie nawet nie musimy pisać, jakie miało to konsekwencje. Praktycznie w ostatniej akcji spotkania Al-Mar zadaje śmiertelny cios i wygrywa te szalone zawody w stosunku 5:4! Na miejscu przegranych bylibyśmy wściekli. Wiadomo, że to był inny mecz niż z Bad Boys, gdzie wypuścili dużo większą przewagę, ale tutaj znowu dali się dogonić i znowu w tych krytycznych momentach zagrali po prostu zbyt naiwnie. Być może swoje zrobiło też zmęczenie, bo mieli tego dnia tylko dwóch rezerwowych i po prostu zabrakło im trochę sił. Aż prosiło się tutaj o Bartka Bajkowskiego czy Rafała Muchę, ale nawet bez nich trzy punkty były w zasięgu. Dobrze, że kilka tygodni wcześniej Szyby zgarnęły Puchar Ligi, bo gdyby się okazało, że kończą sezon bez żadnego medalu czy trofeum, to po takich okolicznościach długo nie chcielibyśmy patrzeć na piłkę. Co innego Al-Mar. Oni tak naprawdę dopiero zaczęli się rozkręcać i pewnie żałują, że nie udało się wywalczyć złota. Ale nie ma też co wybrzydzać. W pewnym momencie groziło im, że w ogóle nie skończą na podium, dlatego po okolicznościach w jakich wywalczyli srebro, jesteśmy pewni że tradycyjne pomeczowe piwo smakowało im wyjątkowo dobrze.

Zwycięstwo Al-Maru w powyższej potyczce spowodowało, że mecz między Black Dragons a PrefBudem trochę zmienił swoją rangę. Okazało się bowiem, że w tej parze już tylko jedna drużyna może zostać mistrzem i był nią zespół z Tulewa. Do tego ferajna Rafała Kowalczyka potrzebowała zwycięstwa, z kolei Black Dragons nawet gdyby tutaj wygrali, to gorszy bilans bezpośredniego meczu z Al-Marem nie pozwoliłby im na zgarnięcie złota. Ale to wcale nie znaczy, że nie było się tutaj o co bić. W czarnym scenariuszu ekipa Serka Modzelewskiego mogła spaść nawet poza podium, dlatego tym bardziej dziwiliśmy się, że ten zespół przyjechał do Woli bez Arka Majora czy Karola Sawickiego. To dwóch niezwykle ważnych graczy, którzy mogli się tutaj przydać. Rafał Kowalczyk również nie mógł skorzystać ze wszystkich których chciał, ale akurat kadra jego zespołu była na tyle szeroka, że chętnych do gry nie brakowało. Pierwsze skrzypce miał oczywiście grać Damian Matuszewski, lecz zanim ten zawodnik faktycznie wziął sprawy w swoje nogi, to wynik tego meczu bardzo długo się nie zmieniał. Do 23 minuty to było bardzo wyrównane spotkanie, gdzie ani jedni ani drudzy nie potrafili przejąć inicjatywy, jakby próbując wyczekać na odpowiedni moment do ataku. Wszystko zmieniło się tuż przed przerwą. To właśnie wtedy doszło do brzemiennej w skutkach sytuacji, gdzie Czarek Nowakowski puścił pod brzuchem strzał Sebastiana Płócienniczaka i to był początek końca Black Dragons. Nie dość, że ta drużyna straciła kuriozalnego gola, to za chwilę Damian Matuszewski urwał się jednemu z obrońców, strzelił bramkę na 2:0 i już wtedy wiedzieliśmy, że Black Dragons do tego spotkania nie wrócą. Tym bardziej, że PrefBud nie schodził poniżej pewnego poziomu, a szczególnie w defensywie spisywał się bardzo dobrze, skutecznie rozbijając chaotyczne ataki konkurentów. No a potem znów przypomniał o sobie Damian Matuszewski. Temu zawodnikowi wystarczyło 60 sekund, by zanotować na swoje konto kolejne dwie bramki i chyba nikt nie miał już wtedy złudzeń, jak to się wszystko skończy. Mimo ambitnej postawy przegrywających, którzy walczyli do samego końca, nie mieli oni szans by odwrócić losy tej potyczki i już na kilka dobrych minut przed ostatnim gwizdkiem mogliśmy śmiało powiedzieć na głos, że PREFBUD TULEWO ZOSTAŁ NOWYM MISTRZEM STREFY 6! Był moment, gdzie powoli chcieliśmy się wycofać z naszych zapowiedzi, że ten zespół faktycznie stać na to, by wygrać naszą ligę. Początek mieli słaby, ale z czasem gra się zazębiła, w piątej kolejce wygrali wysoko z Al-Marem i chyba po tym uwierzyli, że to może być ich sezon. I był! Rafał Kowalczyk stworzył fajny zespół, z wieloma ciekawymi zawodnikami, no i z Damianem Matuszewskim, który w wielkim finale był klasą samą w sobie. I chyba dla samego Rafała to była też lekcja, że wcale nie trzeba ściągać zawodników z Okręgówki, by zdobyć to najcenniejsze trofeum. Wystarczyło stworzyć kolektyw z graczy, którzy już w składzie byli i chociaż trochę to zajęło, to najważniejsze, że cel został osiągnięty. BRAWO! Ale słowa uznania należą się też Black Dragons. Jak na debiut w pierwszej lidze to sporo tutaj namieszali i naszym zdaniem idealnie się stało, że skończyli na trzecim miejscu. Gdyby wygrali coś więcej, to mogłoby im się przewrócić w głowach 😉 A tak to wciąż będą się doskonalić, by za sezon albo dwa, skończyć tam, gdzie wczoraj skończył PrefBud.

Rafał Kowalczyk dopiął swego! Jego zespół zgarnął upragniony tytuł!

Gdy emocje po finale trochę już opadły, do rozegrania zostały nam jeszcze trzy spotkania. Ten trójmecz zainaugurowali przedstawiciele Lemy i Rekinów. Co prawda były pewne obawy, że ci drudzy mogą nie dojechać do Woli Rasztowskiej, ale na szczęście okazało się to jedynie plotką i mimo, że dzielnych zawodników z Ząbek było tylko sześciu, to ta szóstka mogła tutaj sprawić sporą niespodziankę. Rekiny miały na pewno trochę szczęścia, że trafiły na równie zdekompletowanego przeciwnika, bo po stronie Logistycznych nie było wielu zawodników, którzy decydują o obliczu tego zespołu, jak choćby Damiana Kossakowskiego. To wszystko spowodowało, że wcale nie było tutaj widać różnicy, iż rywalizuje druga z ostatnią ekipą drugiej ligi. Prawda jest taka, że gdyby końcowy wynik tej potyczki był remisowy, to Lema nie mogłaby go kwestionować. Zacznijmy jednak od początku. Faworyci wyszli na prowadzenie dość szybko, bo już w 5 minucie, po trafieniu Mateusza Kostrzewy. Nie był to jednak początek serii ciosów, jakie wyprowadzili zawodnicy z Radzymina, bo Rekiny szybko się otrząsnęły i w pierwszej połowie miały przynajmniej dwie dobre okazje, by doprowadzić do remisu. Jedna to kapitalny strzał z dystansu Piotrka Remesza, gdzie piłka trafiła w poprzeczkę, a druga miała miejsce w 15 minucie, gdzie jednemu z zawodników w żółtej koszulce nie udało się dostawić nogi do futbolówki. Ale co nie wyszło im wtedy, wyszło na początku drugiej połowy – wrzutka Arka Wiercińskiego i kapitalna główka Piotrka Remesza, po której mieliśmy remis. Po tym golu tempo wcale nie zwolniło. Obydwaj bramkarze musieli być w ciągłej gotowości, a bramka wisiała w powietrzu. Najpierw Rekiny trafiły w słupek, potem musiały się ratować wybiciem piłki z linii bramkowej, a następnie dwie dogodne okazje zmarnował Marcin Ludziński. Lema nie pozostawała dłużna i w 39 minucie swoje drugie trafienie zainkasował Mateusz Kostrzewa, ale w tym meczu działo się na tyle dużo, że wręcz nie wierzyliśmy, że skończy się jedynie na trzech bramkach. Minuty jednak mijały, gole nie padały, a gdy było już blisko końcowego gwizdka, to faworyci skupiali się już głównie na tym, by bramki przede wszystkim nie stracić. I misję doprowadzili do końca! To zwycięstwo rodziło się w bólach, ale kto będzie o tym pamiętał za kilka tygodni. Miało być zwycięstwo, miało być drugie miejsce i to wszystko udało się zrealizować. Sposób w jaki to osiągnęli był specyficzny, bo chyba nigdzie nie było takiej rotacji składu jak u nich, ale metoda była w tym przypadku nieistotna. Gratulujemy im drugiego miejsca i możemy się jedynie domyślać, że nad tym, co ich czeka w pierwszej lidze, na razie zastanawiać się nie chcą 😉 Co do Rekinów, to cieszymy się, że mimo kłopotów personalnych przyjechali na ostatnią kolejkę i dali dobry mecz. Ogólnie ich udział w Strefie 6 oceniamy bardzo pozytywnie i mamy nadzieję, że chociaż wskoczyli do naszych struktur praktycznie na ostatnią chwilę, to na wiosnę stwierdzą, że w sumie chętnie zostaliby tutaj na dłużej. Tym bardziej, że jako zdobywcy mało ekskluzywnego miana „czerwonej latarni” drugiej ligi, chyba mają coś jeszcze do udowodnienia.

Gdy startowała ostatnia kolejka, to Retro mogło mieć jeszcze nadzieję, że ten sezon zakończy z medalem. Ale gdy chłopaki rozpoczynali swój pojedynek z FC Spectare, to doskonale wiedzieli, że grają wyłącznie dla siebie i dla własnej satysfakcji. Podobnie rzecz miała się w obozie przeciwników – co prawda drużyna Wołodii Lewickiego teoretycznie mogła jeszcze przeskoczyć w tabeli Jogę Bonito, to szóste czy siódme miejsce wielkiej różnicy im chyba nie robiło. To wszystko powodowało, że mogliśmy dać sobie rękę uciąć, że tutaj zobaczymy znakomitą przewagę obrony nad atakiem i że nie będą to piłkarskie szachy, a raczej wolna amerykanka. I w swojej ocenie nie pomyliliśmy się. Potyczka tych dwóch ekip przyniosła spora trafień, a mogło być ich jeszcze więcej, bo ilość niewykorzystanych sytuacji również była spora. No ale jedno się w tym meczu nie zmieniało – od samego początku, a konkretnie od 2 minuty, to Retro było tutaj wciąż na prowadzeniu. Spectare cały mecz musiało gonić, a to nigdy nie jest łatwa sytuacja. Zwłaszcza, gdy przeciwnicy dysponują takim zawodnikiem, jak Mateusz Pryciak. Ten gracz już raz pokazał się ze świetnej strony, gdy Retro grało z Show Teamem. Ale teraz był jeszcze lepszy niż wtedy – wystarczy napisać, że na siedem goli swojego zespołu zdobył sześć, a przy kolejnym asystował. Tym samym Mateusz kapitalnie wypełnił lukę po Kamilu Ryńskim, który wczoraj na spotkanie nie dojechał. Spectare takiego kogoś w swoich szeregach nie miało. No i dodatkowo szwankowała u nich skuteczność. Przy stanie 1:2 Andgej Ratyc trafił w słupek. Po chwili ten sam zawodnik znów obił aluminium i było wiele takich sytuacji, gdzie już się wydawało, że ekipa Wołodii Lewickiego dojdzie swojego przeciwnika, a ciągle czegoś brakowało. Dopóki jednak różnica bramkowa była stosunkowo niewielka, to wszystko mogło się zdarzyć. Ale gdy w 38 minucie wynik brzmiał już 6:3, to wiedzieliśmy, że ekipie Retro spokojnie można dopisać trzy punkty w tabeli. Przeczucie nas nie zawiodło i chociaż reprezentanci Ukrainy jak zwykle pokazali serce do walki, to na tak dysponowanego konkurenta to było za mało. Retro odniosło tym samym zasłużony triumf i skończyło na czwartym miejscu w tabeli. Pewnie był apetyt na coś więcej, ale też nie można mówić o jakiejś niesprawiedliwości. Naszym zdaniem to właśnie bohater ich ostatniego meczu, czyli Mateusz Pryciak, to może być brakujący element tej układanki. I gdyby on na wiosnę był regularny, to Retro nie tyle co powinno walczyć o medale, ale będzie w wyścigu do nich faworytem. Z kolei trudno przewidzieć nam przyszłość FC Spectare. Wiemy, że skład tego zespołu zmienia się dość często i nie sposób przewidzieć jak będzie on wyglądał za kilka miesięcy. Ale chwalimy sobie udział tej ekipy w Strefie 6, bo takiego kolorytu związanego z ich energią i przeżywaniem spotkań, było tutaj potrzeba.

Ostatni mecz, a więc i ostatni opis w tym sezonie. W rywalizacji HandyManów z Copą walka nie szła o medale, ale to starcie również miało niepodważalną rangę – kto przegrał, ten spadał do drugiej ligi! Sytuacja była o tyle ciekawa, że Hendymeni przy własnym zwycięstwie mogli wskoczyć nawet na trzecią lokatę, z kolei celem minimum był dla nich remis. No i tak patrząc na ten mecz po ponad 24h, to wcale od tego podziału punktów nie było tutaj daleko. Mieliśmy bowiem do czynienia z wyrównanym spotkaniem, gdzie wszystkie statystyki pomeczowe były niemal na identycznym poziomie. Rzuty rożne, strzały, strzały celne – tutaj nie było wyraźnego lidera i nic dziwnego, że o wszystkim zdecydował tutaj gol różnicy. Ale wcale tak nie musiało być, bo początek spotkania należał do Kopaczy. Dzięki dwóm dobrym akcjom Łukasza Barana, który najpierw zaliczył asystę a potem zdobył bramkę, zawodnicy z Klembowa prowadzili 2:0. I chyba wszystko mieli pod kontrolą, aż do momentu, gdy tuż przed przerwą prosty błąd przytrafił się ich bramkarzowi. Darek Waś dał się zaskoczyć Piotrkowi Krzemińskiemu, aczkolwiek strzał nie był ani super mocny ani super precyzyjny. Taki gol do szatni podziałał mobilizująco na Krzyśka Smolika i spółkę. Co prawda nie możemy napisać, że zepchnęli konkurentów do skomasowanej obrony, ale skrupulatnie zyskiwali teren, co przełożyło się na trafienie na 2:2, autorstwa Mariusza Żelazowskiego. Specyfika tego spotkania była jednak taka, że o ile jeden punkt dawał Hendymenon utrzymanie, to nie dawał brązowego medalu. Z kolei Copa przy remisie spadała, więc łatwo się domyśleć, jak wyglądała końcówka spotkania. Kopacze musieli się tutaj szybko przeorganizować i wrócić do tego co prezentowali w pierwszej połowie. W 41 minucie byli blisko celu, bo najpierw doskonałą okazję miał Sebastian Radzki (jego strzał świetnie obronił Kamil Portacha), a chwilę później w słupek uderzył Mateusz Kowalczyk. Ale co się odwlekło to nie uciekło. W 44 minucie po świetnej asyście Damiana Kyci, Mateusz Kowalczyk zdobył prawdopodobnie najważniejszą bramkę w tym sezonie dla swojego zespołu, bo jak się okazało, to był gol na wagę pozostanie w lidze! Hendymeni, mimo że rzucili się do huraganowych ataków, to nie byli w stanie pokusić się o trafienie dające punkt, chociaż w 48 minucie byli tego bliscy, gdy w słupek trafił Mariusz Żelazowski. Na więcej nie starczyło im już czasu i zamiast brązowych medali, przyszło im przełknąć gorycz relegacji. Gdybyśmy byli złośliwi, to moglibyśmy napisać, że powinni być zadowoleni, bo przecież znajdą się tam, gdzie chcieli być przed tym sezonem. Ale widać było, że zależy im na zwycięstwie, a z dobrych źródeł wiemy, że niektórzy po tej porażce długo nie mogli zasnąć. Jesteśmy jednak dalecy od stwierdzenia, że ten mariaż Hendymenów z Green Teamem się nie udał. To był dobry pomysł, tylko czegoś zabrakło i trzeba się na spokojnie zastanowić czego. Zresztą – podobnie możemy spuentować ten sezon w wykonaniu Copy. Przecież to, że ledwo udało im się utrzymać pierwszą ligę, nie stanowi powodu do dumy. Ale z drugiej strony – na nich naprawdę ciążyła duża presja przed tym meczem, a oni potrafili ją udźwignąć. I takie doświadczenie może im się przydać, żeby w kolejnym sezonie wrócić tam, gdzie jest ich właściwe miejsce.

Gol Mateusza Kowalczyka dał Copie utrzymanie.

Wszystkie statystyki z siódmej kolejki znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. I pamiętajcie, by regularnie nas odwiedzać – to że liga się zakończyła wcale nie oznacza końca naszej pracy 😉

Dodaj komentarz

Musisz być zalogowany żeby dodać komentarz.