
PrefBud i Al-Mar pewni medali. Złota bramka Jaszyna.
Niewiele było meczów w niedzielę, które się nam dłużyły. A paradoksalnie najciekawiej było w tych spotkaniach, gdzie goli było najmniej.
Zanim omówimy niedzielne potyczki, podsumujemy naszą transmisję. Znów udało się pokazać wszystko „od deski do deski”, obeszło się bez żadnych problemów, było bardzo dużo wyświetleń, sporo polubień, a wpadły też subskrypcje – dzięki! A kto dopiero ma przed sobą analizę własnego spotkania, to link do materiału znajdzie poniżej.
Ciekawe, czy do swojego spotkania chętnie wrócą zawodnicy Black Dragons. Znacznie przyjemniej ogląda się własne zwycięstwo, aniżeli kolejną porażkę. Ale podobnie jak w wielu poprzednich przypadkach, także i tutaj ekipa Serka Modzelewskiego jest sama sobie winna. Wiele razy mówimy, że gdy grasz z teoretycznie silniejszym rywalem, to musisz wykorzystywać stwarzane przez siebie okazje. Tymczasem Black Dragons w 10 minucie nie wykorzystali sytuacji sam na sam, z kolei w 23 nie potrafili zamienić na gola rzutu karnego. To zemściło się błyskawicznie, bo chwilę po tym, jak Błażej Kaim sparował na słupek strzał z „wapna” Mateusza Przybińskiego, Al-Mar poszedł z kontrą, którą idealnie wykończył Sebastian Laskowski. Tym samym zamiast prowadzić do przerwy przynajmniej 1:0, młode wilki z Wołomina musiały odrabiać straty. I ta sztuka im się nie udała. Mimo, iż prowadzili grę na zasadzie „jak równy z równym”, to brakowało im trochę konkretów w ofensywie. Mateusz Adamski szarpał ile mógł, lecz w pojedynkę nie był w stanie wiele zdziałać. Al-Mar opcji z przodu miał więcej i w 38 minucie Łukasz Godlewski golem w swoim stylu podwyższył prowadzenie aktualnych wicemistrzów zmagań. Tego nie można już było wypuścić z rąk, a niemal w ostatniej akcji meczu wynik ustalił Rafał Błoński. Ale tak jak chwaliliśmy ekipę Marcina Rychty za poprzednie potyczki, tak tutaj wyglądało to blado. I naprawdę można się zastanawiać, co by było, gdyby przeciwnicy wykorzystali swoje sytuacje. Sporo o tym meczu mówi fakt, że według nas najlepszym zawodnikiem Al-Maru był bramkarz, a przecież mówimy o drużynie która wygrała mecz. No ale najważniejsze były trzy punkty, zwłaszcza że dzięki nim triumfatorzy mają już pewność, że niżej niż trzecia lokata nie spadną. Z kolei Black Dragons pretensje mogą mieć tylko do siebie. Tak jak w poprzednich meczach bywało, że brakowało im trochę przychylności sędziego, tak tutaj nie mają na kogo zwalić winy. I za tydzień zamiast rozpoczynać kluczowy etap walki o medale, przyjdzie im rozegrać pierwsze z dwóch spotkań, które zdecydują o ich „być albo nie być” w 1.lidze Strefy 6.

W podobnych opałach jest Show Team. Ale tego po piątej kolejce akurat można się było spodziewać, bo raczej tylko niepoprawny optymista mógłby stwierdzić, że ta drużyna poprawi swoją sytuację po niedzielnym spotkaniu z AutoSzybami. Owszem – przeciwnicy byli kilka dni po porażce z PrefBudem, w dodatku mieli trochę problemów kadrowych, ale po drugiej stronie boiska wcale nie wyglądało to lepiej. Brak Piotrka Bobera, Piotrka Jankowskiego, a na domiar złego już w trakcie spotkania kontuzji nabawił się Janek Malinowski. I nadużyciem byłoby stwierdzić, że to właśnie od tego momentu gra zespołu Przemka Matusiaka się popsuła, no ale mniej więcej właśnie wtedy AutoSzyby zaczęły uciekać z wynikiem beniaminkowi elity. Przy stanie 1:1 wpierw pięknym golem z dystansu popisał się Patryk Cackowski, a w 20 minucie na 3:1 podwyższył Kuba Skotnicki. Show Team jeszcze wtedy mógł mieć pewne nadzieje w kontekście zdobycia tutaj jakichkolwiek punktów, natomiast druga połowa szybko te marzenia spuściła w toalecie. Faworyci mimo że nie grali wybitnie, to jednak ich potencjał ofensywny pozwalał im regularnie powiększać stan posiadania i w 45 minucie było już nawet 7:1. Gol na pocieszenie Radka Wiśniewskiego niewiele tutaj zmienił i po dość jednostronnej potyczce drużyna Kamila Wiśniewskiego wróciła na zwycięskie tory. To musiało się tak skończyć, bo przegrani tej różnicy w poziomie piłkarskim nie byli w stanie nadrobić samą ambicją. W takich meczach po prostu musisz dysponować najlepszym możliwym zestawieniem, żeby marzyć o czymkolwiek, a tego tutaj zabrakło. Zakładając jednak, że chłopaki pewnie kalkulowali taki scenariusz, to na dwie ostatnie serie po prostu muszą przyjechać na galowo. Chociaż już teraz wiemy, że nie będzie to proste, bo Janek Malinowski będzie pauzował przynajmniej dwa tygodnie, więc tym bardziej trzeba pomyśleć co zrobić, by nie odebrać sobie szans na pozostanie w 1.lidze jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. AutoSzyby zrobiły z kolei to, co do nich należało. Teraz zespół czeka mecz z Al-Marem i po nim będzie jasne, czy jest jeszcze szansa na złoto, czy trzeba się będzie skupić na grze „tylko i aż” o brąz. I chyba wszyscy w zespole mają świadomość, że wówczas trzeba będzie wrócić przynajmniej do poziomu starcia z PrefBudem, bo to co wystarczyło na Show Team, na Al-Mar będzie zdecydowanie za mało.
A najbardziej emocjonujące widowisko w ramach piątej serii stworzyły Old Stars i Retro. Według nas to był mecz, który miał wyłonić potencjalnego zdobywcę przynajmniej trzeciego miejsca w lidze. A skoro tak, to bliżej tego celu po wczorajszym rozstrzygnięciu są Old Stars. Ale tę puentę należy rozwinąć, bo to wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Napiszemy wprost – w tym spotkaniu przegrała drużyna lepsza. Taka, która miała więcej okazji, stworzyła więcej szans, ale na przestrzeni 50 minut dopadły ją dwie przypadłości, które w takiej kombinacji przytrafiają się niezwykle rzadko. Pierwsza to fatalna skuteczność. Ten zespół zmarnował mnóstwo wybornych okazji do zdobycia bramki. Druga to pech własnego bramkarza, który w kluczowym momencie spotkania popełnił dwa błędy. Ale zacznijmy od początku. W pierwszej połowie Old Stars punktowali swojego przeciwnika. Wykorzystywali jego pomyłki i w 19 minucie prowadzili 3:1. A ostatniego gola zdobyli w sposób, na który trzeba przygotować oddzielny filmik, bo Marcin Gryz zdobył bramkę „orliki świata”, fenomenalnie uderzając z woleja. Chapeau bas! Retro szybko się jednak otrząsnęło i po bramkach Sebastiana Ryńskiego na początku drugiej połowy już był remis. To był zdecydowanie okres, gdzie Old Starsi grali słabo i wydawało nam się, że właśnie w tym momencie ta potyczka może się rozstrzygnąć na ich niekorzyść. Na szczęście w sukurs przyszła im decyzja o rzucie karnym – prawidłowe wskazanie sędziego na gola zamienił Artur Guz. To jednak pozwoliło tylko na chwilowy oddech. Retro napierało i w 35 minucie Kamil Ryński bezpośrednio z rzutu rożnego zaskoczył Janka Lewandowskiego. Mieliśmy więc 4:4 i byliśmy przekonani, że ten kto zdobędzie kolejnego gola, trzy punkty będzie miał w garści. Retro miało dwie 100% okazje, by ustawić się na pole position w wyścigu o całą pulę. Ale najpierw okazję zmarnował Damian Augustyniak, a potem Sebastian Ryński. W obydwu sytuacjach doskonale zachowywał się Janek Lewandowski, który przez cały mecz bronił na niesamowitym poziomie. Old Stars mieli więc mnóstwo szczęścia. A gdyby tego było mało, to w 39 minucie prezent zrobił im Artur Szczotka. Golkiper Squadu źle obliczył sytuację i dał się wyprzedzić w walce o piłkę Krzyśkowi Zychowi, a ten sprytnym lobem przelobował bramkarza i to zespół z Kobyłki znowu był bliżej kompletu punktów. A dosłownie w następnej akcji był już go praktycznie pewien, bo Artur Szczotka sprezentował kolejne trafienie Old Starsom. Podał on piłkę wprost pod nogi Krzyśka Zycha, a ten nie mógł zmarnować takich okoliczności i było 6:4. To podcięło skrzydła Retro, a jakby tego było mało, to w 48 minucie ich bramkarz musiał opuścić boisko po zagraniu ręką piłki zmierzającej do jego świątyni. Paradoksalnie to właśnie wtedy, czyli grając w osłabieniu w końcu przełamali strzelecki impas i zmniejszyli straty do jednego trafienia, lecz na więcej czasu nie starczyło. To była fatalna porażka, która prawdopodobnie zdecyduje o tym, że Retro znowu nie stanie na podium 2.ligi. I najłatwiej byłoby obwinić za to golkipera, ale jeżeli masz tyle okazji, oddajesz blisko 20 strzałów celnych, to ta wina musi się rozłożyć na więcej osób. Taka przegrana boli i nie jest się z nią łatwo pogodzić. Odmienne nastroje panowały w obozie triumfatorów. Oczywiście oni zdawali sobie sprawę, że ten element szczęścia był im tutaj bardzo potrzebny, natomiast nieprzypadkowo mówi się, że „szczęściu trzeba umieć dopomóc”. Pomarańczowi tak właśnie zrobili, dzięki czemu są na autostradzie do medalu szóstej edycji Strefy 6. Czy ktoś by przewidział, że napiszemy takie zdanie, jeszcze kilka miesięcy temu?
Zupełnie innego kalibru starcie oglądaliśmy od godziny 12:00. Wola Rasztowska rywalizowała z FC Radzymin i tak jak się spodziewaliśmy, w swoim stylu, jak wytrawny bokser wypunktowała drugoligowych debiutantów. Ta potyczka to była niemal kalka spotkania ekipy z Radzymina z Bad Boys. Tam również mimo że różnica goli nie była jakaś spektakularnie duża, to jednak przewaga w jakości piłkarskiej była wyraźna. I w tym przypadku było podobnie, z tą różnicą, że zespół Roberta Kawałowskiego mógł przez chwilę pomyśleć, iż jest w stanie sprawić sensację. A chodziło konkretnie o to, że w 21 minucie czerwoną kartkę za faul poza polem karnym zobaczył golkiper Woli Kuba Więch. To spowodowało, że gracze w białych koszulkach dysponowali okresem pięciu minut gry w przewadze, a do tego przeciwnicy musieli postawić między słupkami zawodnika z pola. No ale tej okazji zupełnie nie udało się wykorzystać. Można wręcz stwierdzić, że na boisku nie było widać, że Wola przez pewien okres musiała sobie radzić w osłabieniu, bo konkurenci nie mieli pomysłu jak zrobić z tego użytek. I już wtedy coś nam podpowiadało, że skoro nie zdobyli gola w grze 6 na 5, to jak wszystko wróci do normy i lider 2.ligi będzie mógł uzupełnić skład, to wówczas będzie o to jeszcze trudniej. No i nie pomyliliśmy się. Miejscowi bardzo szybko po uzupełnieniu składu zaczęli ponownie narzucać własne warunki i gdy zdobyli w 31 minucie gola na 2:0, to potem było już z górki. Kolejne trafienia były tylko kwestią czasu, w 44 minucie Mateusz Malinowski wyprowadził swoją drużynę na pięcio-bramkowe prowadzenie i byliśmy przekonani, że FC Radzymin nie będzie w stanie odpowiedzieć na to choćby jednym golem. Ale o tym, że tutaj brakuje wsparcia dla Stephana Kokhana pisaliśmy już wielokrotnie, dlatego nie będziemy się powtarzać. Beniaminek musiał więc nie tylko pogodzić się z porażką, lecz również z sytuacją, w której przez 50 minut ani razu nie cieszył się z bramki. To na pewno nic przyjemnego i w kolejnym meczu ten licznik minut bez zdobytego trafienia trzeba będzie jak najszybciej zatrzymać. A Wola jeszcze wtedy nie wiedziała, że ten sukces spowoduje, że nie dość, iż jest już praktycznie pewna promocji, to jest o jedno zwycięstwo od złota 2.ligi. Ale o tym dlaczego tak się stało napiszemy za chwilę.
Na drugim biegunie zaplecza elity toczyła się z kolei walka o pierwsze ligowe punkty. Drink Team i Kustosze solidarnie przegrywali ze wszystkimi dotychczasowymi konkurentami, no ale bezpośredni pojedynek miał wyłonić ekipę, która pozbędzie się zera ze swojego dorobku punktowego. My zakładaliśmy, że doświadczymy tutaj piłkarskich szachów, gdzie okazji nie będzie wiele, a na końcu górę weźmie rutyna Drinkersów. I można powiedzieć, że część tego piłkarskiego scenariusza przewidzieliśmy prawidłowo, bo faktycznie to ferajna Mateusza Wojdy okazała się minimalnie lepsza. Natomiast to wcale nie było tak, że brakowało okazji. I tyczy się to szczególnie Kustoszy, którzy zwłaszcza na początku spotkania mieli kilka bardzo dogodnych sytuacji, dwukrotnie obili słupek bramki Kuby Joniaka, no ale nic nie chciało im wpaść. Ból był o tyle większy, że Drink Team swój pierwszy celny strzał oddał dopiero w 13 minucie i od razu zdobył gola. Tę sytuację warto rozłożyć na czynniki pierwsze, bo jak się okazało – była ona decydująca o wyniku. Zaczęło się od złego przyjęcia piłki przez Damiana Roguskiego, co wykorzystał Mateusz Tochwin. Momentalnie doskoczył do futbolówki, a próbujący ratować sytuację zawodnik Kustoszy sfaulował go w polu karnym. Sędzia nie miał wyjścia i wskazał na wapno. Zastanawialiśmy się, kto podejdzie do piłki, no ale nie spodziewaliśmy się, że w takim momencie odpowiedzialność weźmie na siebie gość, który dopiero co wyszedł z kościoła. Tak, tak – popularny „Jaszyn” miał na sobie długie spodnie i sweter, ale nie przeszkodziło mu to podejść do piłki i precyzyjnym strzałem umieścić ją w siatce. To był jego jedyny kontakt z futbolówką w tym spotkaniu. Wtedy nikt jeszcze nie mógł wiedzieć, że to będzie „złote dotknięcie”. Prędzej spodziewaliśmy się, że ten gol otworzy mecz, że zobaczymy wymianę ciosów, lecz Drink Team niespecjalnie chciał się wdawać w taką bijatykę i spokojnie czekał na swojej połowie na rozwój wypadków. A co jak co, ale ten zespół umie bronić, umie uprzykrzać życie i jak się później okazało – skutecznie robił to przez całe spotkanie. Kustosze mieli oczywiście swoje okazje, oddali łącznie 30 strzałów, ale też wiele z nich było kompletnie nieprzygotowanych. Nie możemy więc powiedzieć, iż ten zespół miał druzgocącą przewagę, natomiast dysponował kilkoma okazjami, które powinien zamienić na bramkę dającą remis. Tyle że czas uciekał a wynik się nie zmieniał i dla nas stało się jasne, że Drink Team nie da sobie tego sukcesu wyrwać. Dobrze grająca defensywa i skoncentrowany bramkarz – to był klucz do zwycięstwa i my nie jesteśmy tym wszystkim zaskoczeni. Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że Drinkersi tylko się bronili, natomiast to jest tak, że oni wiedzieli co robią. Z premedytacją skupili się na rozbijaniu ataków, bo w tym są naprawdę dobrzy. Rezultat 1:0 nie jest może najbardziej ekskluzywny, ale tutaj liczyły się punkty i poprawienie kiepskich humorów. Zresztą – Kustosze chętnie by się zamienili z przeciwnikami. No ale podobnie jak FC Radzymin, w ich składzie nie ma kogoś, kto potrafiłby sfinalizować wysiłek kolegów. Takiego Mateusza Kowalczyka z Woli Rasztowskiej, który nie jest może super widoczny, ale ma instynkt strzelecki. Bo jesteśmy przekonani, że z kimś takim Kustosze piliby dziś ze szczęścia, a nie ze smutku.
Zupełnie inaczej wyobrażaliśmy sobie za to kolejną potyczkę. Gdy bowiem dowiedzieliśmy się, że OknoTech przyjedzie do Woli w solidnym zestawieniu, z kolei już przed meczem okazało się, iż Szewnica będzie grała bez zmian, to widzieliśmy tutaj tylko jedno rozwiązanie – wysokie zwycięstwo obozu Adriana Wojdy. W takim optymistycznym planie RDK mogła tutaj powalczyć może przez 20-30 minut, ale potem zmęczenie i tak musiałoby o sobie dać znać, a wówczas OknoTech strzeliłby kilka goli i byłoby po ptakach. No ale już sam wynik pokazuje, że faworyci wcale nie mieli tutaj drogi usłanej różami. Szewnica, mimo że musiała się oszczędzać, to przez pełne 50 minut grała naprawdę solidnie i wcale nie była daleko, żeby osiągnąć tutaj coś więcej niż jednobramkowa porażka. Nie chcemy gdybać, czy przy założeniu tej jednej, może dwóch osób więcej skończyłoby się inaczej, natomiast musisz odczuwać pewien niedosyt, gdy nie masz zmian, brakuje kilku ważnych graczy, a na końcu przegrywasz jednym golem. Ale abstrahując od tego, RDK znów udowodniła, jak niewdzięcznym jest przeciwnikiem. Z tym zespołem gra się bardzo ciężko, bo jeśli szybko nie przetrącisz mu kręgosłupa, to jest piekielnie groźny, zwłaszcza mając w przodzie dwóch takich sprinterów jak Adam Michalik i Adam Pietkiewicz. To oni siali największe zagrożenie, z kolei po drugiej stronie takim duetem był Adam Matejak i Tomek Bylak. Ci panowie mają trochę inne atuty, bazują bardziej na spokoju, wyrachowaniu czy doświadczeniu, no i to właśnie ich dwójkowe akcje zadecydowały o tym, że to jednak OknoTech okazał się lepszy. Oni mają zresztą coś, czego choćby ze względu na młody wiek brakuje rywalom – gdy już są w doskonałej sytuacji do zdobycia bramki, nie szukają na siłę strzału, ale potrafią odnaleźć jeszcze lepiej ustawionego kolegę. I właśnie takie detale spowodowały, że OknoTech w drugiej połowie prowadził 3:1 i miał mecz pod względną kontrolą. Szewnica dzielnie jednak walczyła, zmniejszyła straty a w 37 minucie Adam Pietkiewicz był o włos by wyrównać, lecz zabrakło mu trochę zimnej krwi. W końcówce wyszła już mądrość i doświadczenie beniaminka 1.ligi, który mądrze dzielił się piłką, zmuszał rywali do biegania i mimo kilku stałych fragmentów gry dla oponenta, nie dał sobie odebrać całej puli. Nie ukrywamy, że szkoda nam trochę Szewnicy. Który to już mecz, gdzie nie do końca boiskowe aspekty decydują o tym, że znowu muszą pogodzić się z porażką. Sami utrudniają sobie życie i chyba już tylko cud może sprawić, że utrzymają się w 1.lidze w tym sezonie. Pewny pozostania w ekstraklasie jest za to OknoTech. I co więcej – jeśli w najbliższą niedzielę ten zespół wygra swój mecz, a przegrają go AutoSzyby, to przed ostatnią serią stworzą się warunki, by zgarnąć brązowy medal na koniec sezonu. I ten zespół wcale nie byłby w tej konfrontacji bez szans.
Kilka akapitów wcześniej pisaliśmy, że Wola Rasztowska ma na wyciągnięcie ręki złoty medal 2.ligi. W teorii miał o tym rozstrzygnąć mecz z Bad Boys, ale Źli Chłopcy pokpili sprawę i wczoraj sensacyjnie zremisowali z Magnattem. Tyle że to jest niespodzianka zważywszy na oczekiwania, formę czy porównując miejsca w tabeli, natomiast z boiska ten podział punktów jest jak najbardziej sprawiedliwy. Ba! Może nawet znajdą się tacy, którzy po obejrzeniu transmisji stwierdzą, że to dawny Stankan powinien odczuwać tutaj większy niedosyt. My pod tak daleko posuniętą opinią byśmy się nie podpisali, natomiast trzeba oddać drużynie z Wołomina że zagrała bardzo fajne zawody. Szczególnie druga połowa była w ich wykonaniu kapitalna, bo w pierwszej przewagę mieli gracze z Ostrówka. I gdyby Bad Boys prowadzili po niej np. 2:0, to ten mecz pewnie potoczyłby się inaczej. Ale póki tutaj był kontakt bramkowy, to Magnatt wiedział, że jeszcze nic nie jest stracone. Gol stracony w 18 minucie niczego tutaj nie rozstrzygał, tym bardziej, iż gracze w niebieskich koszulkach stracili go grając w osłabieniu, po żółtej kartce dla Damiana Pazia. I tak z perspektywy czasu stwierdzamy, że to w jaki sposób dali się wówczas rozklepać, to był chyba jedyny tego dnia ich błąd w defensywie. Bo oprócz tego byli w destrukcji bardzo skuteczni, świetnie się uzupełniali i fakt, że przeciwnicy oddali tylko cztery celne strzały w kierunku ich świątyni wystawia im doskonałą laurkę. No ale tutaj sama defensywa nie wystarczała. Trzeba było też coś wykreować z przodu, a z tym było ciężej. W sukurs przyszła chłopakom sytuacja z 38 minuty, gdzie Marcin Perzyna sfaulował w polu karnym bardzo aktywnego tego dnia Marcina Błędowskiego a sam poszkodowany za chwilę cieszył się z gola. Ale to co było najlepsze w tym wszystkim, to że Magnatt wcale się nie cofnął i nie chciał kurczowo bronić tego jednego punktu. Oni nie zmienili swojego stylu, nie wybijali piłek po autach, tylko cierpliwie budowali swoje ataki. To robiło wrażenie. Bad Boys mieli z tym problem, ciężko im było cokolwiek zbudować, ale tuż przed końcem spotkania mieli piłkę meczową. Krzysiek Stańczak nie miał przy sobie obrońcy i wydawało się, że futbolówka po jego strzale zmieści się przy dalszym słupku bramki Magnatta. Ale tak się nie stało i reakcję zespołu można było sobie wyobrazić. Co innego, że ten triumf byłby tutaj na wyrost. Bad Boys nie zasłużyli na zwycięstwo i według nas zabrakło im tutaj siły przebicia. Bez trzech braci Woźniaków ich ofensywne możliwości były po prostu za małe, co w połączeniu z naprawdę dobrą postawą przeciwnika, przyniosło rozczarowanie. Teraz nic już w kwestii złota nie zależy od nich i kto wie, czy bardziej nie muszą się martwić tym co za nimi, a nie przed. A Magnatt? To był ich najlepszy mecz biorąc pod uwagę ten sezon i poprzedni. Była determinacja, odwaga, praca – niczego nie brakowało. I takich chcielibyśmy ich widzieć w każdą niedzielę – brawo!

1,20 – taki był natomiast kurs na zwycięstwo PrefBudu z Al-Maj Car. I można powiedzieć, że to była swojego rodzaju promocja, bo gdy rozpoczęliśmy komentowanie i zorientowaliśmy się, że zespół z Marek gra bez zmian, a między słupkami stoi Grzesiek Wojda, to przed oczami pojawiła się perspektywa pogromu. To było naturalne odczucie, bo Al-Maj Car zawsze miał ciężary w spotkaniach z PrefBudem, a nie dysponując bramkarzem i żadnym rezerwowym, wręcz skazywał się na klęskę. I kto wie, czy przeciwnicy też nie zakodowali sobie w głowach, że cokolwiek by tutaj nie zrobili, to krzywda nie może im się stać. Bo dawno nie widzieliśmy tak rozkojarzonej ekipy Rafała Kowalczyka. O ile pierwsza połowa była w wykonaniu tej drużyny całkiem niezła, prowadzili po niej 4:1, to o drugiej trzeba jak najszybciej zapomnieć. Z trzybramkowej różnicy niewiele bowiem zostało, bo ambitnie grający oponenci wykorzystali brak należytej koncentracji u zawodników w białych koszulkach i zmniejszyli straty do zaledwie jednego gola! Co prawda nie chciało nam się wierzyć, że mogą tutaj zdziałać coś więcej, no ale należało taki scenariusz brać pod uwagę. PrefBud szybko wziął się jednak w garść, dosłownie w 120 sekund zainkasował dwa trafienia i było po herbacie. Ale to na pewno nie był dobry mecz aktualnych mistrzów. Mimo wszystko trochę ich rozgrzeszamy, bo trudno grać na 100%, gdy jesteś niemal pewny, że zgarniesz całą pulę. To mecz z gatunku tych, które trzeba wygrać i jak najszybciej zapomnieć. A najlepsze jest to, że po takim starciu bardziej doceniasz przegranego niż wygranego. Bo Al-Maj naprawdę zagrał nieźle a to za co należy pochwalić szczególnie, to że oni wcale nie chcieli tutaj tylko przeszkadzać. Za każdym razem starali się rozgrywać piłkę z własnej obrony i właśnie w ten sposób budowali swoje akcje. Fajnie się na to patrzyło, dlatego mimo porażki stawiamy przy ich występie naprawdę dużego plusa. Z zastrzeżeniem, żeby przy okazji kolejnej potyczki z PrefBudem, nie testowali już swoich umiejętności w grze bez choćby jednego rezerwowego.
Wszystkie statystyki z minionej serii gier znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. Co do terminarza na najbliższą niedzielę, to wrzucimy go we wtorek po południu.
PS: Czytasz nasze relacje? Polub je na Facebooku TUTAJ.