
Niemiecka solidność mistrzów. Premierowy triumf AKSu!
Nie zawsze jest tak, że końcowy wynik w pełni oddaje boiskowe wydarzenia. I gdybyśmy mieli w jakiś sposób podsumować drugą kolejkę zmagań, to chyba właśnie za pomocą poprzedniego zdania.
Zanim przejdziemy do relacji z 9 maja, wpierw kilka słów o transmisji na żywo, którą przeprowadziliśmy po raz drugi w sezonie. Oglądalność nie była tak dobra jak podczas premiery, ale mimo wszystko trochę osób do nas zajrzało. Udało nam się poprawić płynność obrazu, od czasu do czasu pojawiał się z kolei czarny ekran, ale problem szybko wyeliminowaliśmy. Delikatny dyskomfort możecie odczuwać podczas ostatniego meczu, bo ciężko było wypośrodkować dźwięk z mikrofonów obydwu komentatorów (Patrick Kluk – więcej pewności siebie! 😉) Pamiętajcie, że wciąż możecie kliknąć na poniższy link i zostawić pod nim jakiś komentarz lub kciuk w górę. Nie zapomnijcie też o subskrypcji – do 100 brakuje już bardzo niewiele 😊
Ok, po krótkim wstępie pora przejść do meritum. Drugą serię zainaugurowali gracze Joga Bonito i Show Team. W tamtym sezonie ekipa Przemka Matusiaka rozbiła w pył ferajnę Bartka Brejnaka i mimo, że po pierwszej kolejce miała o trzy punkty mniej aniżeli niedzielny rywal, to wyobrażaliśmy sobie iż ta sytuacja może się szybko zmienić. Instynkt nas nie zawiódł. I nawiązując do tego, co napisaliśmy na samym wstępie tego artykułu – dawno nie widzieliśmy potyczki, która skończyła się tak niewielką różnicą bramek, a która wcale nie przypominała wyrównanej. Joga powinna tutaj przegrać z kretesem i tylko wyśmienitej postawie własnego bramkarza zawdzięcza to, że rezultat spotkania nie przybrał podobnej postaci co ostatni mecz tych zespołów, czyli 11:2. A już totalnym paradoksem jest to, że to Joga wygrała drugą połowę spotkania w postaci 1:0, podczas gdy to rywale mieli okazji bez liku. Ale najważniejsze dla Show Teamu były ostatecznie trzy punkty, a optymizmem napawa też sama gra. Bo wyglądało to dobrze, brakowało co prawda wykończenia, ale być może bramki bardziej przydadzą im się w innych spotkaniach. Co do Jogi, to widać było brak Daniela Więcka, który na pewno powalczyłby w środku polu z szybkimi i kreatywnymi pomocnikami przeciwnikami. Ale nie łudźmy się – gdybyśmy mieli pisać ten opis na zasadzie gdybania, to gdyby Show Team wykorzystał wszystkie swoje okazje, to tutaj nie byłoby czego zbierać już po pierwszym kwadransie. Wygrał zespół dużo lepszy i tyle w temacie.
Mamy z kolei pewne wątpliwości, czy w podobnym tonie należy opisać kolejny mecz jaki przyszło nam oglądać. Tutaj przewaga bramkowa była bowiem jeszcze większa niż w poprzedniej potyczce, ale dalecy bylibyśmy od stwierdzenia, iż spotkanie Al-Maru z PrefBudem od początku zmierzało w jednym kierunku. Przecież przed pierwszym gwizdkiem faworytem był zespół z Wołomina, chociaż gdy zobaczyliśmy, że wielu z jego ważnych graczy nie dojechało do Woli, to szala zaczęła się wyrównywać. W dodatku PrefBud zagrał w niedzielę bardzo dobre zawody i łącząc te dwie okoliczności, skończyło się na tym, że trzy punkty pojechały do Tulewa. Bardzo ważna była tutaj pierwsza połowa. PrefBud zaczął ją wybornie, od prowadzenia 2:0, ale potem rywale doszli do głosu, zmniejszyli straty i mieli okazję na 2:2. Przed gwizdkiem kończącym premierową odsłonę PrefBud poczęstował konkurentów trafieniem do szatni i to dodało mu skrzydeł na finałowe 25 minut. W nich nie było już złudzeń kto jest lepszy, ekipa Rafała Kowalczyka bezlitośnie punktowała konkurencję, z kolei zmęczony Al-Mar nie było już w stanie jakkolwiek odpowiedzieć. Mała niespodzianka stała się więc faktem, ale jeśli drużyna z Wołomina na mecz z takim rywalem przyjeżdża tak zdziesiątkowana, to inaczej nie mogło się to skończyć. Oddajmy też chwałę triumfatorom, bo nie dość żeby grali konsekwentnie i skutecznie, to bardzo podobała się ich gra w defensywie. Piotrek Zawadzki, Marcin Szymański i Rafał Kowalczyk skutecznie wyłączyli z gry Łukasza Godlewskiego czy Maćka Makarowa i to była połowa sukcesu. Drugą połowę załatwili napastnicy i dlatego końcowy wynik wyglądał tak a nie inaczej.
Sensacją nie zapachniało z kolei nawet przez chwilę w konfrontacji Black Dragons – Retro. Raczej się tego spodziewaliśmy, bo wołomińska młodzież dużo bardziej podobała nam się na inaugurację i nie przewidywaliśmy, by misja „trzy punkty” mogła skończyć się niepowodzeniem. Trzeba jednak oddać Retro, że zagrało lepiej niż przed tygodniem i być może stwierdzenie, że postawiło się Black Dragons byłoby nadużyciem, ale na pewno walczyło do końca. Ekipa Darka Rosłona miała zresztą sporego pecha, bo pierwsze dwa gole jakie straciła, to z kategorii tych, których tracić nie wolno. Najpierw Artur Szczotka daje się zaskoczyć centrostrzałem z kilkudziesięciu metrów, a następnie strzałem z dość dalekiego dystansu oszukał go Serek Modzelewski. To na jakiś czas odebrało ochotę do gry Retro, z kolei nakręciło prowadzących, którzy do przerwy podwoili stan posiadania i było jasne, że krzywda im się tutaj nie stanie. W drugiej połowie chłopaki kontrolowali sytuację, na boisku nie działo się zresztą nic ciekawego i nawet w komentarzu na żywo zdążyliśmy zahaczyć o wiele pozaboiskowych tematów, zdając sobie sprawę, że tutaj żadnej remontady nie będzie. Dopiero w końcówce padło jeszcze kilka goli i ostatecznie Smoki wygrały 6:1. Zasłużenie, bez wielkiego wysiłku, ale wciąż im przypominamy, że nie wszystkie mecze będą takie. W kwestii Retro, to szkoda że nie udało im się dłużej utrzymać wyniku 0:0. Gdyby tak było, być może spowodowałoby to jakąś nerwowość w obozie przeciwnym i wtedy udałoby się z tego meczu wycisnąć więcej. Zamiast tego mieliśmy jednak dwa prezenty, a gdy bawisz się w Mikołaja w połowie maja, no to na dobry wynik nie masz co liczyć.
A kilka minut po godzinie 12:00, rozpoczął się mecz, który miał nam dać odpowiedź, kto poza Retro nie zdoła otworzyć swojego punktowego dorobku po dwóch seriach – Box Garda czy AKS Elektro? W Lidze Typerów na Facebooku zdecydowana większość z Was widziała tutaj triumf markowian. Być może zasadnie, bo oni na pewno powalczyli z Joga Bonito bardziej, niż AKS z Al-Majem. Ale na poziomie amatorskich rozgrywek, takie rzeczy nie zawsze muszą mieć znaczenie. I znów się o tym przekonaliśmy. Do przerwy wynik brzmiał tutaj 1:1. Oglądaliśmy bardzo wyrównane zawody, aczkolwiek po stronie Elektro wciąż szwankowała skuteczność i pewnie zawodnicy tej ekipy mogli mieć obawy, że to wszystko skończy się tak, jak we wspomnianej rywalizacji z Al-Majem. Ale ekipa Piotrka Biskupskiego drugą część spotkania zaczęła piorunująco. W trakcie trzech minut gracze w bordowych koszulkach zdobyli dwa gole, zyskali sporo pewności siebie, z kolei gra Gardy totalnie przestała się kleić. Zwłaszcza w obronie z minuty na minutę wyglądało to coraz gorzej, AKS regularnie wyprowadzał groźne kontry i w miarę ich wykorzystywania, zbudował sobie czterobramkową przewagę, której nie miał prawa wypuścić. Konkurenci obudzili się dopiero pod koniec spotkania, gdzie zdobyli bramkę na 2:5, mieli jeszcze kilka okazji, ale więcej goli już w tym meczu nie uświadczyliśmy. Przegrani mogą się czuć rozczarowani, bo premierowe fragmenty spotkania wyglądały optymistycznie, ale im dalej, tym było gorzej. AKS zagrał za to solidnie od pierwszej do ostatniej minuty, dobrze trzymał obronę, z kolei z przodu stosował skuteczny pressing i w ten sposób zmuszał rywali do prostych błędów. Ta taktyka się sprawdziła i ten zespół dość szybko – jak na siebie – zdobył pierwsze punkty w lidze, w której zdecydował się wziąć udział. I ciekawe jak sobie z tym wszystkim poradzi 😉
Teraz pora na retrospekcję zdarzeń z meczów nietelewizyjnych. A możemy w sumie żałować, że nasz wóz transmisyjny nie został jeszcze na potyczkę Lemy z Al-Majem, bo tym co się tutaj działo, można by obdzielić kilka spotkań. Było tu bowiem wszystko – piękne gole, kontrowersje, rzuty karne, trafienia samobójcze, no i sporo emocji. To czego jednak zabrakło, to przede wszystkim podstawowego bramkarza w ekipie z Marek. O tym jak ważna jest to pozycja, Grzesiek Wojda czyli kapitan Al-Maju i golkiper swojej drużyny w tym spotkaniu, przekonał się już w trzeciej minucie, gdy puścił bramkę po dalekim wykopie… bramkarza ekipy przeciwnej! I niestety nie był to jego ostatni błąd w tej potyczce, ale w pierwszej połowie koledzy z pola robili wszystko, by w jakiś sposób ten problem zatuszować. I udawało im się to w 100%, bo w momencie kiedy arbiter kończył pierwszą część spotkania, Al-Maj prowadził 4:3. Co więcej – na początku drugiej połowy zanotował też strzał w poprzeczkę, ale mniej więcej od tego momentu, rozpoczęła się równia pochyła. Zespół zaczął odczuwać skutki wąskiej kadry, w dodatku kilku zawodników doznało urazów i nie mogli grać na 100% możliwości. Lema była na to przygotowana i w krótkim okresie zdobyła dwa gole, a potem miedzy 41 a 43 minutą spotkania dołożyła kolejne trzy i stało się jasne, że tego spotkania nie przegra. Al-Maj grał już wyłącznie po to, by mecz dograć, brakowało mu bowiem tlenu i dopiero w końcówce, gdy przeciwnicy byli już pewni swego, markowianom udało się zdobyć jedyne dwa gole w tej połowie. Ale były to trafienia na pocieszenie. Szkoda, że przy Warszawskiej 41 nie zjawili się takim składem jak dwa tygodnie wcześniej. Wówczas to spotkanie byłoby jeszcze ciekawsze, chociaż absolutnie nie zakładamy, że skończyłoby się po myśli Al-Maju. W Lemie swoje zrobił szeroki skład i dobre nastawienie na drugą połowę. Być może Logistyczni wiedzieli, że rywale prędzej czy później „spuchną” i że trzeba być cierpliwym. I jeśli tak faktycznie było, to wszystko wyliczyli sobie perfekcyjnie.
A jak wyglądał mecz dwóch mocno rozczarowanych ekip po inauguracji? Mowa oczywiście o HandyMan i Beer Teamie, a więc zespołach, które wykazywały dobrą formę w zawodach przed ligą, ale w pierwszych spotkaniach trzeciej edycji musiały się pogodzić z porażkami. Dużo większą wpadkę zaliczył Beer Team i to właśnie obóz Mateusza Karpińskiego miał tutaj coś do udowodnienia. I dziś, już z perspektywy czasu, możemy stwierdzić, że chłopaki wrócili na właściwe tory. Po dobrym meczu, gdzie mieli dużą przewagę zwłaszcza w okazjach podbramkowych, pokonali konkurentów w stosunku 6:1. To spotkanie trochę nam przypominało to poprzednie w wykonaniu HandyMan. Przeciwko Copie również wszystko wyglądało całkiem nieźle do przerwy, ale w drugiej połowie to rywal prezentował się lepiej i tak też było w tym przypadku. Ba! Przy stanie 1:2 Hendymeni mieli bardzo dogodne okazje, by na początku finałowej części doprowadzić do wyrównania, a zamiast tego stracili gola na 1:3 i było po herbacie. I to musi boleć, bo co innego gdyby mecz im się od początku nie układał, ale wcale tak nie było. Owszem – podobnie jak z Copą fajerwerków nie zobaczyliśmy, lecz cechowała ich solidność. I znów to się załamało jak domek z kart. Krzysiek Smolik na pewno ma o czym myśleć. Jeśli zaś chodzi o Beer Team, to ten zespół może być z siebie zadowolony. Sam fakt, że jednym z bohaterów spotkania był Krzysiek Giera, a gola nie zdobył Konrad Kanon pokazuje, jaki wielki ten zespół ma potencjał, bo tutaj każdy jest groźny. Nam osobiście najbardziej podobał się jednak Kuba Skibowski – pewny w obronie i z fajnymi akcentami z przodu. I jeśli taki Beer Team będziemy widzieli co tydzień, to ich kolejni rywale mogą się już zacząć obawiać.
Znaczący progres w stosunku do pierwszej kolejki poczynili również Bad Boys. Czternaście dni temu walec z Tulewa najpierw ich rozjechał, a potem cofnął i przejechał znowu. Ale wiedzieliśmy, że gdy w obozie Złych Chłopców wrócą ważne ogniwa, to ta drużyna z miejsca zacznie grać lepiej. I nie pomyliliśmy się. Mimo że wszyscy już wiedzą, że przybysze z Ostrówka nie dali rady Copie, to przynajmniej po takim spotkaniu jak to niedzielne spokojnie mogą sobie spojrzeć w lustro. A dodajmy, że Michał Szczapa nadal nie mógł liczyć na wszystkich swoich najlepszych graczy, bo wśród nieobecnych byli Mateusz i Paweł Woźniakowie, czy też Jarek Przybysz. Nie będziemy teraz dywagować, jak wiele ich obecność by zmieniła, bo takie coś nie ma sensu. Tym bardziej, że Kopacze również nie mogli skorzystać ze wszystkich swoich kluczowych graczy, jak choćby Konrad Bulik czy Przemek Gronek. Dodatkowo – mecz dla chłopaków z Klembowa zaczął się od straconej bramki, ale jak się później okazało – były to złe miłego początki. Jeszcze w pierwszej połowie udało się nie tylko odrobić straty, ale i wyjść na prowadzenie, natomiast druga część meczu, to już spora przewaga zawodników w zielonych trykotach. W pewnym momencie wynik brzmiał już nawet 5:1 i było jasne, że faworytem włos z głowy nie spadnie. Na szczęście dla widowiska Bad Boys grali do końca, co pozwoliło nam emocjonować się tą potyczką do ostatnich chwil. Copa finalnie triumfowała 7:3 i w pewien sposób zrewanżowała się Złym Chłopcom za ostatnią porażkę. Chociaż ci gracze prawdopodobnie zupełnie o tym nie myśleli, bo dla nich liczy się tu i teraz. I Bad Boys też muszą do kolejnych spotkań podchodzić w ten sposób, bo chociaż wydaje się, że o wielkie rzeczy raczej w tym sezonie nie powalczą, to nie zapominajmy, że spadek też im nie grozi. I oby ten brak obciążenia psychicznego spowodował, że jak najszybciej pokażą taką grę, jaką raczyli nas jeszcze kilka miesięcy temu.

A skoro w drugiej kolejce wygrała Copa, wcześniej sukces zanotował też PrefBud, to aby nie stracić kontaktu ze ścisłą czołówką, swój mecz musiał również wygrać Green Team. Chociaż „musiał” to określenie sugerujące, jakby Zieloni nie mieli możliwości zaliczyć wpadki, a przecież rywalizując z taką ekipą jak AutoSzyby, mimo wszystko powinieneś w jakimś stopniu zakładać, że noga może ci się powinąć. Tym bardziej, gdy masz w pamięci bolesną lekcję, jaką w poprzednim sezonie otrzymałeś z rąk tego konkretnego rywala, bo przypomnijmy, że zespół Kamila Wiśniewskiego pokonał w minionej edycji Green Team aż 14:5 i sami byliśmy ciekawi, jaki obrót obierze ich kolejna potyczka. AutoSzyby przyjechały na nią praktycznie w najsilniejszym składzie, ale i Green Team nie zamierzał niczego zaniedbać pod kątem organizacyjnym i także wystawił praktycznie wyjściowy garnitur. Jak więc doszło do tego, że różnica w bramkach wyniosła aż sześć? Najprościej byłoby napisać, że jak ma się taki duet jak Rafał Kudrzycki – Piotr Bielecki to można w ciemno zakładać zwycięstwo. Bo naprawdę – to co ci zawodnicy zaprezentowali, ile energii włożyli w spotkanie, ile krwi napsuli obrońcom przeciwnika – szacunek. Przypominały się złote czasy Chicago Bulls i duet Jordan – Pippen, bo ta dwójka rozumiała się bez słów. Ale właśnie – to byłoby uproszczenie, bo dwóch zawodników meczu nie wygra. I właśnie dlatego w tytule relacji nawiązaliśmy do niemieckiej solidności. Jak na razie nie widzimy w Strefie 6 ekipy, która w bardziej optymalny sposób wykorzystywałaby potencjał który posiada. Która tak perfekcyjnie uwidaczniałaby swoje atuty, a skutecznie maskowała braki. Bo przecież gdyby tak porównać Green Team do AutoSzyb, to przecież na wielu pozycjach ci drudzy personalnie wyglądają lepiej. Kto by nie chciał w składzie Rafała Muchy, Krzyśka Zycha, Tomka Mikuska czy Bartka Bajkowskiego? No ale problem AutoSzyb polegał na tym, że ci gracze byli zagubieni. Oni szarpali, starali się, ale to nie była taka maszyna, jaką widzieliśmy po drugiej stronie. I to też pokazuje, jaki postęp zrobił Green Team od ich ostatniej wspólnej rywalizacji. Dlatego podczas gdy jedni pewnie zmierzają w kierunku obrony tytułu, drugimi pewnie znów targają myśli, czy aby to nie będzie kolejny ligowy sezon, gdzie ponownie przyjdzie patrzeć, jak medale na szyję zakładają inni….
Wszystkie statystyki z drugiej kolejki znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Staraliśmy się być dokładni, ale zawsze coś można przeoczyć. Zapraszamy Was także, by na przestrzeni całego tygodnia regularnie odwiedzać naszą stronę. Terminarz na trzecią serię pojawi się z kolei we wtorkowy poranek.