
Męki faworytów do tytułu. Świetny mecz na koniec dnia.
To już szósty raz, kiedy spotykamy się na inauguracji nowego sezonu. Ale chyba nigdy rozgrywki nie zaczęły z tak wysokiego C.
Wstęp tradycyjnie poświęcamy transmisji. No ale pójdzie szybko, bo jak dobrze wiecie z racji kiepskich warunków atmosferycznych nie było jak uruchomić sprzętu. Mamy nadzieję, że to tylko jednorazowa sytuacja i za tydzień wszystko wróci do normy. Przy okazji zachęcamy, by zostawić subskrypcję na naszym kanale TUTAJ, żeby nic co wrzucamy do ligowej telewizji nie umknęło Waszej uwadze.
A teraz przechodzimy już do meczów. Najwcześniej na boisku w Woli musieli zjawić się przedstawiciele PrefBudu i Szewnicy. Chyba nie zdradzimy wielkiej tajemnicy, że zakładaliśmy tutaj scenariusz, w którym Szewnica dzielnie walczy, robi co może, ale na końcu przegrywa różnicą kilku bramek i musi pogratulować sukcesu przeciwnikom. I chociaż jak widzicie po wyniku, Marcinowi Białkowi i spółce faktycznie przyszło pogodzić się tutaj z porażką, to wcale nie musiało to się tak skończyć. PrefBud pozbawiony Michała Łapińskiego, Kryspina Kisiela czy Szymona Skoczenia nie był przez długi czas sobą. I może mówić o dużym szczęściu, że po pierwszej połowie przegrywał tylko 0:1, bo sytuacji jakie wyklarowali sobie rywale, było dużo więcej. Być może RDK lepiej dostosowała się do trudnych warunków jakie panowały na boisku, bo wyglądało na to, żeby temu zespołowi po prostu bardziej się chce. Ale chyba wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że obrońcy tytułu tak tej sprawy nie zostawią. I faktycznie – ich gra zaczęła wyglądać trochę lepiej, co zaczęło się przekładać na bramki. Bardzo dobrze wyglądał Dominik Penkul, który naszym zdaniem był pierwszoplanową postacią w ekipie Rafała Kowalczyka i to głównie dzięki niemu ekipa z Tulewa w 34 minucie prowadziła 3:2. Ale Szewnica nie odpuszczała. W 38 do remisu doprowadził Michał Balcerzak, a potem rozpoczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki. Zawodnicy w błękitnych koszulkach za chwilę mogli prowadzić, lecz Albert Piechociński kapitalnie obronił strzał Adama Michalika. W odpowiedzi gola dla PrefBudu zdobył Dominik Penkul, ale w tej samej minucie Adam Michalik miał wręcz obowiązek zdobycia gola na 4:4, lecz trafił tylko w słupek. Szewnica miała więc coraz mniej czasu, by zgarnąć tutaj chociaż punkt i gdy żółtą kartkę w 48 minucie zobaczył kapitan PrefBudu Rafał Kowalczyk, to stworzyły się idealne warunki dla RDK, by skończyło się podziałem punktów. Piłkę na wagę jednego oczka miał na nodze Mateusz Kubalski, który jednak ku rozpaczy całego zespołu trafił tylko w aluminium. PrefBud zdołał się więc uratować, ale nie mamy wątpliwości, że kamień jaki spadł mu z serca po ostatnim gwizdku był naprawdę spory. Szewnica była bowiem rywalem bardzo wymagającym i gdyby miała lepiej nastawione celowniki, to ten wynik mógłby być odwrotny. Sprawę załatwiły indywidualności urzędujących mistrzów, bo sama gra była daleka od tej, którą PrefBud raczył nas choćby w tamtym sezonie. Ale to też świadczy o tej drużynie, że chociaż się nie układało, to udało się wyszarpać całą pulę. Trochę nam szkoda Szewnicy, bo chłopaki włożyli w tę potyczkę mnóstwo energii, lecz przeciwko PrefBudowi po prostu musisz zamieniać na gole stwarzane okazje. A tego tutaj niestety zabrakło.
A ile zabrakło Old Starsom, by wyrządzić piłkarską krzywdę Bad Boysom? Końcowy wynik czyli 8:2 sugeruje, że mieliśmy tutaj do czynienia z różnicą przynajmniej dwóch klas. Ale to nie jest do końca prawda. Tak naprawdę to w obozie Old Stars wszystko posypało się w okolicach 33 minuty, gdy różnica bramek na korzyść przeciwnika wynosiła już trzy i było jasne, że tych strat nie da się już odrobić. Ale we wcześniejszych fragmentach spotkania to były wyrównane zawody. Co więcej – mimo, że podopieczni Artura Guza i Marcina Gryza przegrywali tutaj 0:1, to po dwóch szybkich bramkach zdobytych w odstępie dwóch minut, przez chwilę byli nawet na prowadzeniu. Ale wtedy nikt jeszcze nie mógł wiedzieć, że te bramki będą ostatnimi, jakie w tym meczu zdobędą gracze w pomarańczowych trykotach. Potem do głosu doszli Źli Chłopcy, którzy skutecznie punktowali swoich oponentów, a jednocześnie bardzo dobrze trzymali tyły, gdzie nie dali się rozwinąć chociażby debiutującemu w ekipie Old Stars Krzyśkowi Zychowi. I tak z perspektywy czasu, gdy myślimy sobie o tym spotkaniu i szukamy przyczyn porażki „Starych Gwiazd”, to rzucają nam się w oczy dwie rzeczy. Przede wszystkim brakowało nam dobrego partnera w obronie dla Anatolija Vorobela. W tę rolę próbował się wcielić Kacper Cebula, ale widać było, że to nie jest jego pozycja i zdarzały mu się bardzo proste błędy. Tutaj przydałby się ktoś wartościowy. A druga sprawa dotyczy samego systemu gry. Bo w poprzednim sezonie gra „pomarańczowych” polegała na tym, że Michał Kur był pozostawiony sam sobie, koledzy rzucali mu dalekie piłki a on w dużej ilości przypadków świetnie sobie radził i zdobywał gole. Teraz, gdy w zespole jest Krzysiek Zych czy Przemek Skiba, ten schemat uległ zmianie. Old Stars przestali grać na kontrę, starają się rozgrywać piłkę i widać, że potrzeba jeszcze trochę czasu, żeby to wszystko wyglądało jak trzeba. W Bad Boysach każdy już wie co ma robić, gdzie biegać, etc. I to przekłada się na wyniki, ale żeby taki poziom osiągnąć, to również musiało trochę czasu upłynąć. Dlatego Old Stars muszą być cierpliwi.

Dużo bardziej wyrównany mecz oglądaliśmy z kolei o godzinie 11:00. Black Dragons podejmowali w nim beniaminka 1.ligi – Show Team. Faworyt był jeden, tym bardziej że Czarne Smoki miały niemal optymalny skład, na czele z nowym bramkarzem Mateuszem Bajkowskim czy też z Tomkiem Freybergiem, który wrócił do gry po kontuzji. Po drugiej stronie boiska pod względem personalnym też było nieźle, chociaż rzucała się w oczy nieobecność Radka Wiśniewskiego. Ale wraz z pierwszym gwizdkiem przestało to mieć znaczenie i trzeba było dać z siebie maxa, żeby powalczyć o dobry wynik w pierwszoligowym debiucie. Tyle że te premierowe minuty w wykonaniu Przemka Matusiaka i spółki były nerwowe. Odnieśliśmy wrażenie, że Show Team miał za dużo respektu dla swoich przeciwników i zanim zorientował się, że ten rywal wcale nie jest taki straszny, to już przegrywał 0:2. A mogło być wyżej, bo między straconymi golami była jeszcze sytuacja Mikołaja Brzeskiego, który nie trafił na pustą bramkę. Dopiero po 10 minutach przegrywający wreszcie się obudzili. Trema chyba uszła, trybiki zaczęły się zazębiać i mecz zrobił się bardzo równy. Do przerwy Show Team miał już tylko jedną bramkę do odrobienia, ale na początku drugiej części znów przytrafił się tej ekipie słabszy moment, który wykorzystał Serek Modzelewski. Trzeba zresztą oddać Czarnym Smokom, że jak już przekraczali połowę biska, to byli naprawdę groźni. Dobre zawody rozgrywał Mikołaj Brzeski, który fajnie dzielił się piłką, robił różnicę w centralnej strefie boiska i niemal wszystko co dobre, zaczynało się od niego. Ale od czego Show Team ma Piotrka Bobera. Najlepszy strzelec poprzedniego sezonu 2.ligi w 39 minucie zmniejszył straty i ostatnie 10 minut zapowiadało się bardzo ciekawie. Tyle że goniący nie byli w stanie zrobić nic więcej. Defensywa Black Dragons grała stabilnie, a nawet jeśli zdarzały się jej niedoskonałości, to na wysokości zadania stawał bramkarz. Show Team próbował na różne sposoby, miał też kilka stałych fragmentów gry, ale mimo usilnych starań wynik ustalony w 39 minucie pozostał końcowym. Black Dragons wygrali więc minimalnie, jakkolwiek z przebiegu spotkania byli o tego jednego gola lepsi. Ich dyspozycja była równa, natomiast u rywali to wszystko falowało i dobre momenty były przeplatane słabymi. Ale jak na pierwszy mecz w ekstraklasie S6, to Show Team może być z siebie zadowolony. Poza tym wiemy, że to jest zespół który wyciąga wnioski, analizuje, dąży do coraz lepszej gry i efekty tego zobaczymy w następnych spotkaniach. Poza tym nie zapominajmy, że grali jednak z zespołem, który nieprzypadkowo zajął dwa razy trzecie miejsce w 1.lidze. Może Black Dragons to nie jest taka marka jak PrefBud czy Al-Mar, ale porażką z nimi jedną bramkę po dobrym meczu, wstydu absolutnie nie przynosi.
Nic się nie zmienia za to w Magnacie. Myśleliśmy, że przenosiny w dół o jedną klasę rozgrywkową spowodują, że drużyna z Wołomina odżyje. Że przypomni sobie stare, dobre czasy i może nawet zacznie sezon od zwycięstwa, które da pozytywną energię na resztę spotkań. Ale nic z tego. Dawny Stankan nie miał wiele do powiedzenia z Retro i niewiele zabrakło, by został poczęstowany dwucyfrówką. Magnatt zagrał niestety niemal identycznie jak wtedy, gdy rywalizował w 1.lidze. Gdy tracił piłkę, to nie wracał, czasami atakował po prostu zbyt dużą liczbą graczy, co powodowało, że przeciwnicy mieli dużo miejsca, często wyprowadzali kontrataki i skutecznie je kończyli. Gdyby nie Michał Kaźmierski, który debiutował w tej ekipie w minioną niedzielę, to ten rezultat byłby jeszcze gorszy. Oczywiście moglibyśmy powymieniać kilku zawodników, których tutaj zabrakło po stronie przegranych, tylko nie wiemy czy to by cokolwiek zmieniło w obrazie gry. Ale co ciekawe – statystyki wcale nie były tak krytyczne dla Magnatta. Nie brakowało strzałów, było więcej rzutów rożnych, tylko w żaden sposób nie przekładało się to na gole. Retro było dużo bardziej konkretne, tutaj praktycznie każdy zawodnik z ofensywy groził bramką i tak naprawdę to poza Mateuszem Meirowskim, wszyscy gracze z pola w Retro mieli na swoim koncie przynajmniej jednego gola lub asystę. Różnica polegała po prostu na tym, że w obozie zwycięzców wszyscy szukali sobie pozycji, cały czas byli w ruchu, natomiast po drugiej stronie boiska dominowało oczekiwanie na piłkę, bo wszystko było statyczne. To się po prostu nie mogło inaczej skończyć. Retro wygrało zasłużenie i może nie były to piłkarskie delicje, ale to co zaprezentował zespół Patryka Kukwy mogło się podobać. Niepośrednie role odegrali też nowi gracze, co stanowi dobry sygnał, bo w poprzednim sezonie brakowało trochę świeżości w tej drużynie, a dzięki takim graczom jak Grzesiek Pański, Mariusz Kwiatkowski czy Dawid Troszczyński otwierają się nowe możliwości. A to sugeruje, że Retro może wreszcie dokona w tym sezonie tego, o co usilnie walczy od lat.
To teraz kilka słów o meczu, który zapowiadaliśmy jako hit inauguracji. Wicemistrz 1.ligi czyli Al-Mar mierzył się z mistrzem 2.ligi oraz zwycięzcą Letniego NLH Cup OknoTechem. Zapowiadało się na super mecz i gdyby tak sugerować się jedynie wynikiem oraz przebiegiem, to można byłoby pomyśleć, że to rzeczywiście był niesamowity thriller. Ale nie był. Zacznijmy jednak od tego, że OknoTech miał tego dnia spore problemy ze składem. Tylko jeden zawodnik rezerwowy i nieobecność wielu graczy, którzy mogliby się tutaj bardzo przydać powodowała, że zespół Adriana Wojdy był praktycznie skazany na pożarcie. Co prawda czasami jest tak, że problemy cementują drużynę, jednak nie sądziliśmy że to może być ten przypadek. No i faktycznie – po pierwszej połowie OknoTech przegrywał 0:3 i mimo że się starał, to wynik oraz okoliczności, praktycznie nie dawały nadziei na odwrócenie losów spotkania. Poza tym Al-Mar może nie grał nic wielkiego, natomiast był bardzo pragmatyczny, regularnie powiększał swój dorobek bramkowy i ze spokojem przystępował na ostatnie 25 minut. Ale finałowa odsłona rozpoczęła się dla prowadzących fatalnie. Obrona miała ogromne problemy z upilnowaniem Tomka Bylaka, który rozpoczął swój koncert. To on zdobył gole na 1:3 i 2:3, z kolei w 36 minucie wyłożył piłkę jak na tacy Adrianowi Wojdzie i na kwadrans przed końcem spotkania mieliśmy remis! BA! W 38 minucie Tomek Bylak był o włos od tego, by Oknotech prowadził, lecz piłka po jego strzale minimalnie minęła słupek. Ta zmarnowana okazja miała swoje konsekwencje – w 41 minucie Piotrek Manaj zdecydował się na strzał, futbolówka przeszła przez palce Norbertowi Kucharczykowi i ku jemu ogromnego rozczarowaniu przekroczyła linię bramkową. Ale od czego jest Tomek Bylak – w 43 minucie po raz kolejny znajduje on sposób na Maćka Sobotę i ponownie mamy remis! Al-Mar wiedział, że taki wynik trzeba będzie potraktować w kategoriach straty dwóch punktów i w 47 minucie Rafał Błoński przytomnie odnajduje się w polu karnym, wykorzystując asystę Piotrka Manaja i faworyci ostatecznie wygrywają mecz w stosunku 5:4. Ale powiedzmy sobie uczciwie – styl w jakim ten triumf został odniesiony nie stanowi powodu do dumy. Marcin Rychta i spółka po prostu przepchnęli ten mecz i pewnie oni sami nie wiedzą, co stało się z ich grą w drugiej połowie. Może za szybko uwierzyli, że nic nie może im się tutaj stać? Kapitan Al-Maru ma na pewno spory materiał do przemyśleń. Natomiast przegranym należy pogratulować woli walki. Powstali niczym feniks z popiołów i bardzo niewiele zabrakło, by zawstydzili swoich konkurentów. Trudno jednoznacznie stwierdzić, że zasłużyli tutaj na choćby punkt, natomiast sam fakt, że otarli się o taki scenariusz stanowił nie lada wyczyn, za który należą im się słowa uznania.
Idziemy dalej. W zapowiedziach pisaliśmy, że w starciu Woli Rasztowskiej z Drink Teamem nie ma co liczyć na grad goli. Jasnym było, że gdy spotykają się dwie ekipy, które tak mocno przebudowały swój skład, to minie trochę czasu, zanim jedni i drudzy wejdą na swój poziom. Dodaliśmy jednak, że nie wyobrażamy sobie scenariusza, w którym Drink Team nie zdobędzie bramki, bo właśnie tak było w ostatnim, bezpośrednim meczu tych zespołów. Wydawało nam się, że mimo wielu nowych nazwisk jakie pojawiły się w obozie dawnych „Tygłysów”, znajdzie się ktoś, kto przynajmniej raz pokona bramkarza przeciwników. A jednak tak się nie stało. I trzeba przyznać, że z przebiegu spotkania to nie jest zaskoczenie. Drink Team zagrał po prostu słabo. Pięć oddanych strzałów, tylko trzy cele – to zdecydowanie za mało by myśleć o zdobyciu bramki, a co dopiero o wygraniu spotkania. Ale nie zamierzamy się pastwić nad Drinkersami. Co więcej – trochę im nawet współczujemy, bo to chyba nie mogło wyglądać inaczej. Do gry było 15 zawodników, każdy chciał się pokazać, ale jednocześnie nie wszyscy gracze wiedzieli, na co stać kolegę z zespołu. W takich warunkach trudno zagrać dobre spotkanie. Nie ma zgrania, nie ma automatyzmów, nie wiesz czy możesz pozwolić sobie na drybling czy może lepiej zagrać asekuracyjnie. W Woli wyglądało to dużo lepiej. Defensywę mądrze trzymał Konrad Bulik, piłkę dobrze rozprowadzał Przemek Kaczmarczyk, w ataku swoje robił Mateusz Kowalczyk, a reszta graczy dostosowała się do swoich liderów. Z nowych zawodników mógł się podobać Igor Mućko, któremu nie brakowało odwagi w podejmowaniu decyzji. I piszemy o tym nieprzypadkowo, bo to było coś czego zabrakło właśnie w Drink Teamie. Chociaż dodajmy, że Drinkersi w drugiej połowie cieszyli się z gola, ale sędzia uznał że piłka nie przekroczyła całym obwodem linii bramkowej po strzale Piotrka Tenderendy. Czy słusznie? Tego dowiecie się z jutrzejszych kontrowersji.
Mecz do jednej bramki – tak z kolei należy określić konfrontację AutoSzyb z Al-Maj Car. Rezultat 11:3 mówi wszystko, ale nawet jeśli przeczuwaliśmy, że zespół Kamila Wiśniewskiego wygra tę potyczkę, to jej rozmiary stanowią pewne zaskoczenie. Tym bardziej, że przecież w tamtym sezonie markowianie byli w stanie pokonać Szyby, co stanowiło jedną z większych niespodzianek piątej edycji. Tym razem byli jednak bezradni. Te kilka miesięcy temu, gdy sensacyjnie wygrali bezpośredni mecz, o wszystkim zdecydowała ich konsekwencja w grze. Stali twardo w obronie, praktycznie nie opuszczali własnej tercji, a do tego byli bardzo skuteczni z przodu. Teraz zabrakło każdej z tych rzeczy. Bardzo szybko dali się napocząć i było jasne, że murowanie własnej bramki nie ma sensu. Trzeba było wyjść z własnej połowy, spróbować jakichś akcji zaczepnych, a to była woda na młyn dla szybkich graczy przeciwnika, którzy mając dużo miejsca robili co chcieli. No i w porównaniu z ostatnim meczem tych drużyn, skuteczność AutoSzyb była dużo większa. Wtedy marnowali najprostsze sytuacje, a teraz nawet jak coś nie wpadało, to piłka i tak do nich wracała i przy drugim strzale nie było już miejsca na pomyłkę. Dwucyfrówka pękła tuż przed końcem, ale Al-Majowi było chyba wtedy wszystko jedno, jak to się zakończy. To czego brakowało im najbardziej, to utrzymania się przy piłce. Drużyna z Marek praktycznie nie miała miejsca by przyjąć piłkę, bo zaraz ktoś do nich doskakiwał i pojawiała się panika. Ale chyba nie ma sensu tego analizować i rozkładać tejże porażki na czynniki pierwsze. Tym bardziej, że Al-Maj znany jest z tego, że słabo zaczyna sezon i dopiero w jego trakcie wszystkie mechanizmy zaczynają pracę na wyższych obrotach. Zobaczymy jak będzie tym razem. Natomiast AutoSzyby na pewno pokazały moc. Ale i tutaj nie będziemy chyba się specjalnie rozwodzić, bo kto zna historię tej drużynę w Strefie Szóstek, ten wie, że to wcale nie musi nic oznaczać. Niech chłopaki po prostu robią i grają swoje. A wtedy powinno być dobrze.

Dotarliśmy na koniec naszych zapowiedzi. O 16:15 wybrzmiał pierwszy gwizdek w spotkaniu dwóch debiutantów, a więc Kustoszy i FC Radzymin. Zwykle jest tak, że gdy mamy nowe zespoły, to staramy się parować je w pierwszej kolejce z dobrze nam znanymi ekipami. To taki środek zapobiegawczy, bo nigdy nie wiesz co może się stać, gdy po dwóch stronach barykady masz osoby których kompletnie nie znasz. I tutaj też był taki plan, bo Kustosze mieli grać z Lambadą, tyle że w ostatniej chwili w miejsce tych ostatnich wszedł FC Radzymin. To budziło pewne obawy. Na szczęście okazały się one płonne. Bo nie dość, że nie było tutaj żadnych złośliwości czy złej krwi, to jedni i drudzy dali nam w prezencie kawał wartościowego meczycha. Naprawdę dobrze się to oglądało, zwłaszcza że to nie był klasyczny mecz dwóch debiutantów. Spotkały się bowiem zespoły, które wiedzą o co chodzi w tym sporcie i które mają swoje atuty. Początkowo bardziej podobali nam się Kustosze. Byli bardziej poukładani, częściej gościli w polu karnym oponenta i zasłużenie objęli prowadzenie. Mieli też kilka innych okazji, ale Robert Kawałowski, który chyba popełnił mały błąd przy pierwszym golu, szybko się zrehabilitował i bronił coraz pewniej. A im dłużej mecz trwał, tym Radzymin nabierał pewności siebie. I na początku drugiej połowie wyrównał, co tylko dodało mu animuszu do kolejnych ataków. W 33 minucie był już zresztą na prowadzeniu, lecz kapitalny strzał Roberta Różyckiego praktycznie ze wznowienia gry spowodował, że na wirtualnej tablicy świetlnej mieliśmy wynik 2:2. Jednak nikt nie był z niego zadowolony. Tutaj liczyła się tylko pełna pula i gdy w 46 minucie Piotrek Przybysz zdobył dola dla Kustoszy, to mieliśmy przekonanie, że ten zespół nie wyjedzie z Woli z pustymi rękami. Szczególnie, że była też okazja na 4:2, jednak końcówka należała już do przeciwników. W 48 minucie Arek Pawlak zagrywa do Stepana Kokhana a ten wyrównuje! Potem mamy już wolną amerykankę, atakują jedni i drudzy, kapitalnymi interwencjami popisuje się Kamil Pasieka i gdy wydaje się, że wynik nie ulegnie zmianie Radzymin zadaje śmiertelny cios, a hat-tricka kompletuje Stepan Kokhan. Sędzia nawet nie wznawiał już gry i rozgoryczenie przegranych można sobie wyobrazić. Jako postronni obserwatorzy tego widowiska, trzymaliśmy kciuki, by tutaj skończyło się remisem. To byłby wynik sprawiedliwy. Ale piłka nie zawsze jest sprawiedliwa. Być może górę wziął tutaj brak wyrachowania ze strony Kustoszy, którzy prawdopodobnie czuli, że należy im się więcej niż jedno „oczko” a wiadomo, że jak usilnie grasz o pełną pulę, to możesz albo wygrać wszystko albo przegrać. Tym razem skończyło się na porażce, jednak kibice tej ekipy (i to prawdziwi!) mogli być ukontentowani. Zresztą – ogólna konstatacja jest taka, że gra zarówno jednej jak i drugiej drużyny wymaga jeszcze obróbki. Ale najważniejsze, że jest tutaj w czym rzeźbić.
Wszystkie statystyki z minionej serii gier znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. Co do terminarza na najbliższą niedzielę, to pojawi się on jutro popołudniu.
PS: Czytasz nasze relacje? Polub je na Facebooku TUTAJ.