
Kolejka dwucyfrówek. I historycznej bramki The Naturatu.
Wiedzieliśmy, że taka kolejka w końcu nadejdzie. Ale tego, że nastąpi to już w trzeciej serii, raczej się nie spodziewaliśmy.
Wszystkie niedzielne spotkania zakończyły się bardzo wysokimi zwycięstwami jednej z drużyn. O ile w kilku parach mogliśmy się tego spodziewać, to wyniki niektórych potyczek wręcz szokują. Mowa chociażby o pierwszej potyczce, w której Beer Team rozgromił Studio-Car. To jednak musiało się tak skończyć, bo ci drudzy przyjechali na spotkanie w zaledwie siedmio-osobowym składzie i bez trzech graczy, którzy zrobili różnicę w meczu z Magnattem – czyli Kamila Portachy, Dawida Kucińskiego oraz Rafała Kudrzyckiego. No i Beer Team ten fakt wykorzystał bezwzględnie. Ekipa wykartkowanego Łukasza Kowalskiego momentalnie zbudowała sobie przewagę, co z kolei spowodowało, że gracze Studio-Car szybko pozbyli się złudzeń, że mogą tutaj cokolwiek zdziałać. Ich katem był przede wszystkim Konrad Kanon, który w pierwszej połowie miał bezpośredni udział przy czterech z sześciu trafień. Kiepskiej sytuacji przegrywających nie poprawił nawet fakt, że to oni zdobyli pierwszą bramkę w drugiej połowie, bo trafienie Adriana Wojdy (bezpośrednio z rzutu rożnego!) okazało się równocześnie ostatnim, jaki ten zespół zanotował. Niestety – było to starcie bez historii, które pewnie wyglądałoby inaczej, gdyby nie wspomniane braki kadrowe ekipy w zielonych trykotach. Ale takie już uroki amatorskich rozgrywek.
Bardzo podobny wynik co w pierwszym meczu, padł też w drugim. Ale od razu zaznaczmy – konfrontacja między Bad Boys a Lema Logistic to była zupełnie inna para kaloszy. Wiemy, że suchy rezultat tego nie mówi, ale możecie nam wierzyć, że do 30 minuty to był naprawdę wyrównany mecz. Ba! Jeśli mamy być szczerzy, to dużo bardziej niż gra Lemy, podobała nam się postawa Bad Boys. Tej ekipie dużo łatwiej przychodziło kreowanie groźnych okazji, tyle że występował u nich notoryczny problem z egzekucją. Źli Chłopcy wynik otworzyli dopiero w 19 minucie tego spotkania, ale rywale natychmiast odpowiedzieli. Wydaje nam się, że gdyby w pierwszej połowie Bad Boys byli w stanie odjechać konkurentowi na 2-3 gole (a były ku temu okazje), to druga odsłona wyglądałaby zupełnie inaczej. Tymczasem w niej na polu gry była już tylko jedna ekipa. Podopieczni Arka Pisarka dosłownie w kilka minut zadali bardzo mocne ciosy na wątrobę, po których przybysze z Ostrówka już się nie podnieśli. To był przełomowy moment spotkania, a zawodnicy z Radzymina poczuli taki luz, że później co nie strzelali, to wpadało do siatki. Logistyczni mieli zresztą ogromny głód bramek i praktycznie każdy z zawodników w pomarańczowej koszulce wpisał się na listę strzelców. Dwucyfrówka pękła z kolei w ostatniej akcji, chociaż jak na to co widzieliśmy na boisku, rezultat 10:2 był zdecydowanie zbyt wysoki. Nie chcemy się powtarzać, lecz i w tym przypadku swoje zrobiły osłabienia po stronie przegranych. Przede wszystkim brak ostoi defensywy Piotrka Stańczaka. Nie wierzymy, że jego obecność pozwoliłaby Lemie na takie hasanie we własnym polu karnym, jak to miało miejsce w drugiej połowie. Aczkolwiek przy ośmiu golach różnicy chyba nawet z nim w składzie, uratowanie tego spotkania graniczyłoby z cudem.
Cudu nie było również w trzecim meczu. Drugim tego dnia bez historii, bo Joga Bonito została stłamszona przez Copa FC. Pisaliśmy o tym w zapowiedziach i sugerowaliśmy, że obóz Bartka Brejnaka będzie przystępował do tej potyczki w mocno zdziesiątkowanym składzie. To się potwierdziło, bo próżno było w kadrze tej ekipy szukać graczy, którzy – poza Mateuszem Muszyńskim – robili chyba najwięcej wiatru i stwarzali najwięcej kłopotów przeciwnikom. Bez nich nic się Jodze nie kleiło. Schemat z koncentracją na obronie i szukaniu szans w podaniu do wspomnianego Mateusza Muszyńskiego nie miał prawa wypalić, nawet jeśli założenie było słuszne. „Kopacze” szybko się w tym połapali i od stanu 1:1, zdobyli trzynaście kolejnych goli pod rząd. Ich przewaga nie podlegała najmniejszej dyskusji, a goli mogło być dużej więcej, bo wielokrotnie zawodziła ich skuteczność. A to wszystko z zaledwie jednym rezerwowym na ławce i skoro tak wysoko wygrali grając w trybie ekonomicznym, to strach pomyśleć jakby to się skończyło, gdyby nie musieli się martwić o oszczędzanie energii. Tym samym chłopaki powetowali sobie bolesną porażkę z Bad Boys i pozostają w kręgu drużyn zainteresowanych medalami. Joga musi natomiast odbudować morale, co po dwóch takich klęskach jak te ostatnie, nie będzie proste. Jedyne pocieszenie jest takie, że gorzej już być nie może. A przynajmniej taką mamy nadzieję.
Umiarkowane powody do zadowolenia mają za to po ostatniej serii gracze The Naturatu. Co prawda znowu przegrali, ale w odróżnieniu do poprzednich potyczek – nie do zera! Ten mało przyjemny licznik minut bez trafienia zatrzymał się na 138. Bo właśnie wtedy, przy stanie 0:7 Krzysiek Piotrowski wrzucił piłkę z autu, a naciskany przez Kubę Ostrowskiego Sebastian Turowski, głową pokonał własnego bramkarza i zawodnicy The Naturatu mogli odetchnąć (cała akcja do obejrzenia poniżej). Ale uściślijmy – należał im się ten gol. Powinni go zresztą zdobyć dużo wcześniej, bo mieli ku temu przynajmniej dwie wyborne okazje, gdzie przy jednej zaliczyli nawet trafienie w słupek. Ostatecznie ich męki skrócił przeciwnik, stąd też na wstępie napisaliśmy o umiarkowanym optymizmie, bo wiadomo iż zainkasowanie tego gola wyłącznie własnymi siłami smakowałoby lepiej. Dobre jednak i to. To w ogóle pewien paradoks, że prawie ¾ tego akapitu poświęcamy drużynie która przegrała swój mecz i to wysoko. No ale chyba nikt nam się nie dziwi, bo cała liga żyła tym, kiedy Szymon Baranowski i spółka przełamią impas. Magnatt nie chciał oczywiście do tego dopuścić i gdyby nie drobna niefrasobliwość ich własnego gracza, to pewnie ta sztuka by się udała. Za jakiś czas nie będzie to jednak miało żadnego znaczenia, bo nie wierzymy, że dawny Stankan pozostanie jedyną ekipą, która dała coś ustrzelić The Naturatowi. Najważniejsze były trzy punkty i to, że chłopaki mogli wysłać smsa nieobecnemu kapitanowi, że swoje zadanie wykonali jak trzeba.
Całkiem sporo obiecywaliśmy sobie za to po ostatnim meczu, jaki rozegraliśmy wczoraj. HandyMan, który w dobrym stylu ograł Beer Team, tym razem mierzył się z faworyzowanym AbyDoPrzodu. Każdy kto zna rezultat oraz widział choćby statystyki strzeleckie z tego spotkania, to wie, że niespodzianki tutaj nie było i nawet przez chwilę się na nią nie zanosiło. Niestety – ekipa HandyMan pozbawiona Jacka Markowskiego nie była w stanie podjąć rękawicy rzuconej przez oponentów, którzy zdominowali boiskowe wydarzenia. Po sprawie mogło już być w pierwszej połowie, gdzie faworyci mieli mnóstwo okazji do pokonania Mariusza Trojanka, ale po 25 minutach prowadzili „tylko” 3:0. Nie wykorzystali chociażby rzutu karnego, gdzie golkiper HandyMan fantastycznie odczytał intencje Rafała Radosmkiego. Gdyby zresztą nie postawa bramkarza Elewacji, to AbyDoPrzodu wcale nie musieliby czekać do ostatniej minuty, by przekroczyć barierę dziesięciu trafień. Przegrani tak naprawdę tylko między 32 a 34 minutą pokazali to, co widzieliśmy w ich wykonaniu siedem dni wcześniej. W tym okresie zdobyli dwie bramki pod rząd, ale potem kara dla Łukasza Mietlickiego przekreśliła jakiekolwiek nadzieje na choćby remis, bo dosłownie w następnej akcji gola na 5:2 zanotował wspomniany Rafał Radomski. Na pocieszenie ekipie Krzyśka Smolika pozostało trafienie kolejki za sprawą Kamila Dybka – możecie je zobaczyć na nagraniu poniżej. No i znów moglibyśmy powtórzyć formułkę o nieobecnościach i trochę pogdybać. Ale z całym szacunkiem dla Jacka Markowskiego czy Jarka Rozbickiego – AbyDoPrzodu wygrałoby ten mecz nawet gdyby rywale mieli najmocniejszy skład. To są lata wspólnej gry, co dają taką przewagę, której jedna czy dwie osoby więcej, nie byłyby w stanie zniwelować. Co nie zmienia faktu, że wówczas ten mecz byłby na pewno dużo ciekawszy.
Statystyki meczowe zostały już wprowadzone do raportów. Prosimy o gruntowną analizę wszystkich liczb i informację, gdyby zaszła jakaś pomyłka. A jutro zapraszamy na stronę, bo pojawią się dwa ciekawe wywiady, jakie przeprowadziliśmy w niedzielę. Zatem do usłyszenia!