
Hit do powtórki. Powrót Woli Rasztowskiej z zaświatów.
Wczorajszy dzień miał nam rozjaśnić kwestię tytułu mistrzowskiego w 1.lidze. Ale jak już dobrze wiecie, szlagier 4.kolejki zostanie rozegrany jeszcze raz.
Zanim przeniesiemy się w podróż po niedzielnych potyczkach, słowo o transmisji. Były obawy, czy pokażemy cokolwiek, a udało się przekazać Wam sygnał z każdego spotkania. Bardzo nas to cieszy, widownia była bardzo dobra, dziękujemy za kciuki w górę i subskrypcje, a kto jeszcze nie zdążył obejrzeć siebie na dużym ekranie, to może to zrobić teraz. Zapominalskim przypominamy o możliwości zostawienia polubienia – brakuje nam 4 do bariery 70!
Oglądając relację mogliście sobie wyrobić sami opinię o konkretnych spotkaniach. A jak to wyglądało z naszej perspektywy? Jeśli chodzi o pierwsze spotkanie, rozegrane między Wolą Rasztowską a Old Stars, to chyba nie sposób opisać go inaczej, niż mecz straconej szansy z perspektywy drużyny z Kobyłki. Ferajna Artura Guza i Marcina Gryza kapitalnie rozpoczęła te zawody i po 19 minutach prowadziła już 3:0! Chłopaki grali dobrze, skutecznie i lepiej odnaleźli się w trudnych warunkach, gdzie nie było łatwo przyjąć piłkę czy skontrolować podanie do kolegi. Dopiero w końcówce pierwszej połowy miejscowym udało się wybić z rytmu przeciwnika, a gola zapisał Dominik Stawiński. Z kolei druga odsłona to już one man show w wykonaniu Igora Mućki. Ten zawodnik łącznie oddał pewnie z 10 strzałów tego poranka. Niektóre były blokowane, inne niecelne, lecz w najważniejszych momentach noga mu nie drżała. Trafienia na 2:3 i 3:3 były niemal identyczne – Igor dostawał podanie z rzutu rożnego i z pierwszej piłki uderzał w kierunku świątyni Janka Lewandowskiego. Old Stars zupełnie nie wyciągali wniosków, gdzie przecież wydaje się, że przy stałym fragmencie gry najłatwiej jest ustawić dobre krycie. Brakowało im tez doskoku, co w 44 minucie ponownie wykorzystał Igor Mućka, tym razem otrzymując dobre podanie z gry i strzałem z prawej nogi pakując piłkę obok bezradnego golkipera Old Stars. Dopiero po tym ciosie drużyna „Starych Gwiazd” wzięła się w garść. W końcówce „Pomarańczowi” mieli przynajmniej dwie okazje, żeby tego starcia nie przegrać, ale w obydwu przypadkach brakowało im skuteczności. W ten sposób przegrali mecz, którego wcale przegrać nie musieli. Być może uproszczeniem byłoby stwierdzić, że załatwił ich jeden zawodnik, jakkolwiek widząc, że w obozie konkurenta jest ktoś z takim młotkiem w nodze, to trzeba temu umieć przeciwdziałać. Zabrakło tutaj reakcji, co kosztowało Old Stars porażkę. Ale ten mecz potwierdził, że przegrani idą w dobrym kierunku. Wiadomo, że ich apetyt rósł w miarę jedzenia, natomiast jak mawia powiedzenie „nie chochlą, a łyżką”. Małymi krokami niedługo osiągną poziom, że takie spotkania też będą wygrywać. Natomiast Wola dokonała naprawdę dużej sztuki. Z 0:3 na 4:3 to robi spore wrażenie a ojcem sukcesu był wspomniany Igor Mućka. I trzeba oddać Woli, że ma na tyle fajną drużynę, że zawsze objawi się tutaj jakiś nieoczywisty bohater. Był Patryk Rychta, Mateusz Kowalczyk, teraz Igor. Ciekawe kto będzie następny.
W zapowiedziach pisaliśmy, że jeśli ktoś szuka pewniaka na kupon, to na naszą odpowiedzialność może stawiać na Al-Mar z Szewnicą. Wynik 8:2 wskazuje na to, że tutaj nie doświadczyliśmy wielkich emocji i jakiejkolwiek nerwówki. Ale nie do końca tak było. Szewnica, chociaż strasznie pokiereszowana, bez Adama Michalika, Marcina Białka, Kacpra Mroza czy też z Łukaszem Pokrzywnickim, który grał tylko pierwszą połowę, rozegrała naprawdę bardzo solidne zawody. Do 30 minuty grała jak równy z równym z kandydatem do mistrzostwa, chociaż chyba wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nadejdzie moment w tym meczu, w którym faworyci odjadą na kilka bramek i nie pozostawią tutaj złudzeń. Tak było – w drugiej połowie ekspres o nazwie Al-Mar przyspieszył, zdobył kilka goli z rzędu i było po meczu. Szewnica pewnie się tego spodziewała, natomiast mimo przegranej, to spotkanie znów miało swoje pozytywy. W bramce dobrze bronił Maciej Leszczyński, który może stanowić alternatywę dla Adama Sabali. Znów dobre zawody zagrał Adam Pietkiewicz a do drużyny wrócił Paweł Michalik, który również zaliczył sporo udanych interwencji w defensywie. Nie zmienia to jednak faktu, że RDK chcąc liczyć się w walce o utrzymanie, musi na ostatnie trzy mecze przyjechać w najlepszym możliwym zestawieniu. Marcin Białek jest co prawda wykluczony, ale jeżeli do gry wrócą wielcy nieobecni oraz wykartkowany Mateusz Kubalski, to jeszcze nic nie jest stracone. Co do Al-Maru, to tak jak przy okazji poprzednich meczów ta drużyna zrobiła po prostu swoje. Może nie w tak dobrym stylu jak tydzień temu, troszkę sama robiła sobie zamieszanie w obronie, ale nieobecny Marcin Rychta i tak mógł być zadowolony. Jest komplet punktów, jest dobra dyspozycja i chyba w umiarkowanym spokoju można oczekiwać Pucharu Ligi i meczów decydujących o tytule.
Krótki akapit poświęcimy z kolei starciu PrefBudu z AutoSzybami. Bo chociaż było to bardzo dobre spotkanie, na dużej intensywności, gdzie chyba najbardziej sprawiedliwym rozstrzygnięciem byłby remis, to jednak zwycięzcom pomogło w sukcesie nieświadome posunięcie będące niezgodne z regulaminem. Nie wiemy jak potoczyłby się ten mecz, gdyby wszystko zostało rozegrane zgodnie z literą prawą Strefy Szóstek. To powoduje, że odpuścimy sobie relację, ale nie zabraknie jej oczywiście, gdy jedni i drudzy spotkają się ponownie i obydwie będą miały równe szanse na odniesienie wygranej.
Żadnych wątpliwości regulaminowych nie było w meczu nr 4. Drink Team podejmował równo w południe Retro i była to dla niego kolejna okazja, żeby odbić się od ligowego dana. I chociaż rezultat podpowiada, że Drinkersi nie mieli tutaj raczej czego szukać, to my jesteśmy innego zdania. Bo zaszły tutaj pewne okoliczności, które mogły spowodować, że ekipa Mateusza Wojdy i Kamila Portachy nie musiała zostać z niczym. Zaczęło się co prawda od szybko straconego gola, natomiast w 8 minucie sytuacja Retro bardzo się skomplikowała. Patryk Kukwa obejrzał bowiem czerwoną kartkę za faul na Jarku Rozbickim, gdzie rywal miał przed sobą tylko bramkarza. Arbiter nie miał wyjścia, nie było tutaj walki o piłkę, co musiało się skończyć asem kier. Drink Team miał więc rzut karny, pięć minut gry w całkowitej przewadze, no i rywale musieli sobie radzić bez swojego kapitana. Tyle że gracze w czarnych koszulkach kompletnie nie wykorzystali liczebnej przewagi. Owszem – po skutecznie wyegzekwowanym rzucie karnym przez własnego bramkarza doprowadzili do remisu, ale potem na boisku zupełnie nie było widać, że jedna ekipa ma więcej zawodników, a druga mniej. Co gorsze – w 14 minucie fatalny błąd popełnił Kamil Suchocki, który w niegroźnej sytuacji podał piłkę wprost pod nogi Damiana Augustyniaka a ten skorzystał z prezentu i Retro wróciło na prowadzenie. Drink Team próbował się podnieść po tym ciosie, miał nawet kilka okazji w pierwszej połowie, ale szwankowało wykończenie. Druga połowa to już pełna kontrola spotkania przez Retro, udokumentowana trzema bramkami, a mogło być ich więcej, gdyby w końcówce Kamil Ryński wykorzystał karnego. Drink Team w finałowej odsłonie nie stwarzał już zagrożenia i można jedynie żałować, że akurat w takim spotkaniu zabrakło Mariusza Rutkowskiego, bo „Motorek” mógłby tutaj pomóc poukładać grę swojej ekipie. No ale niestety. Drinkersi przegrywają po raz kolejny i jedyne o co im przyjdzie walczyć w tym sezonie, to uniknięcie ostatniego miejsca. Retro awansowało z kolei na pudło i tak jak pisaliśmy tydzień temu – ten punkt zdobyty z Bad Boys powoduje, że chłopaki wyprzedzają aż trzy zespoły z dorobkiem sześciu oczek. Znowu dobrze zaprezentował się Maciek Kolasiński, coraz lepiej w drużynie czuje się też Mariusz Kwiatkowski, a mając na uwadze, że Retro rozegrało już mecze ze ścisłą czołówką, to perspektywa podium staje się coraz bardziej realna.

A z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzamy, że medale chyba właśnie odjechały Black Dragons. W dwóch poprzednich sezonach ekipa Serka Modzelewskiego dwukrotnie sięgała po brąz w elicie, ale żeby zachować jakiekolwiek szanse, by ten scenariusz się powtórzył, trzeba było wrócić do wygrywania. A to się młodym wilkom z Wołomina znowu nie udało. Tym razem musieli uznać wyższość OknoTech, a podobnie jak minionych kolejkach, to wcale nie musiało się tak skończyć. Z perspektywy całego spotkania Black Dragons na pewno nie byli drużyną słabszą, a biorąc pod uwagę statystyki, to mieli tutaj inicjatywę i wykazywali większą ochotę do zdobywania bramek. Problem w tym, że kilkoma niewykorzystanymi okazjami rozgrzali Norberta Kucharczyka, który mógł mieć nawet nadzieję, że to spotkanie skończy z czystym kontem. Miał on też trochę szczęścia, bo choćby w 25 minucie przeciwnicy mieli 100% sytuację, gdzie najpierw Mateusz Przybiński trafił w słupek, a dobitka Tomka Freyberga poszybowała obok słupka. Oknotech był w swoich ofensywnych zapędach bardziej oszczędny, ale w 37 minucie skutecznie wyegzekwował rzut wolny z bliskiej odległości i wyszedł na prowadzenie. W głowach zawodników Black Dragons pewnie znowu zaświtała myśl, że to może się skończyć tak jak ostatnio. A oni nie chcieli do tego dopuścić i w 47 minucie Mateusz Adamski wreszcie znalazł sposób na bramkarza rywali i mieliśmy remis. Czarnym Smokom było jednak mało. Oni chcieli to koniecznie wygrać, a jak często bywa w takich okolicznościach – zamiast z trzema punktami, zostali z żadnym. W 48 minucie nadziali się na kontrę, którą skutecznie wykończył Grzesiek Konopka, chociaż chwilę wcześniej ten sam zawodnik wpadł w jednego z przeciwników i powalił go na ziemię, czym uniemożliwił mu udział w całej akcji. Na pewno przyjrzymy się temu w naszych kontrowersjach. Przegrywającym nie starczyło już czasu na odrobienie strat i ten mecz wpisał się w ich dotychczasowe pojedynki. Znowu nie byli słabsi, znowu mogli się pokusić nawet o wygraną, a zostali z niczym. Trzeci mecz z rzędu, który przegrywają różnicą jednego gola. To musi boleć. Z kolei OknoTech wygrał w elicie po raz pierwszy i dzięki temu troszkę odsunął się od zagrożonych rejonów. Gra nie była piękna, dopisało im trochę szczęścia, ale zwycięzców się nie sądzi. Ważne, że utrzymanie coraz bliżej.
„Kuba Suchenek oszukał 40 milionów Polaków” – to hasło, które najczęściej przebijało się podczas transmisji spotkania Kustosze vs Magnatt. W tym starciu mieliśmy zobaczyć nową jakość u Kustoszy. To miał być mecz na przełamanie. A skończyło się najwyższa porażką ekipy Kuby Suchenka w ich krótkiej przygodzie z naszą ligą, w dodatku w pełni zasłużoną, bo po słabej grze. W żadnym z dotychczasowych meczów nie widzieliśmy tak kiepsko grających zawodników w zielonych koszulkach. Niewiele im się udawało, nie radzili sobie kompletnie z budowaniem własnych ataków, a już granie co chwilę długich piłek (co było wodą na młyn dla doświadczonych obrońców rywala), do tej pory pozostaje dla nas zagadką. Z kolei Magnatt należy tutaj pochwalić. Można powiedzieć, że chyba po raz pierwszy od kiedy dawny Stankan powrócił do naszych rozgrywek, to wreszcie zobaczyliśmy go takim, jakim chcielibyśmy widzieć zawsze. Duża dyscyplina w defensywie, lekkość kreowania okazji, piłka wielokrotnie fajnie krążyła między zawodnikami, a do tego dobra skuteczność. To co leciało w bramkę Kamila Pasieki, w znakomitej większości zamieniało się w bramki, co wcale nie stanowi prztyczka w nos dla golkipera, ale raczej należy docenić strzelców. Jak zwykle swoje robił Maciek Sadocha, przebudził się na dobre Michał Krajewski, reszta zagrała na swoim poziomie i wynik 7:1 jest idealnym odzwierciedleniem tego, co widzieliśmy na boisku. Oczywiście przeciwnicy trochę pomogli zwycięzcom, bo wielu z nich zagrało znacznie poniżej swojego potencjału, ale nie ma to większego znaczenia. Piotrek Koza był niepokojony rzadko, a największe zagrożenie Kustosze generowali po rzutach wolnych, gdy do piłki podchodził Bartek Rosłon a potem Kuba Suchenek. To jednak było zdecydowanie za mało. Niewykluczone, że na obiecanki-cacanki tego drugiego nikt już nie da się nabrać. Jeśli to miała być ta nowa jakość, to jednak wolimy starą. Magnatt swoim sprytem i doświadczeniem bił na głowę Kustoszy, którzy jak widać potrzebują jeszcze dużo czasu, by nauczyć się grać po 6. Bo mimo całej sympatii do ich drużyny, to przy drużynie z Wołomina, wyglądali trochę jak juniorzy. I z tej lekcji muszą wyciągnąć wnioski.
A gdy przed kilkoma godzinami zastanawialiśmy się, który mecz na stronie głównej umieścić jako spotkanie kolejki, to wybraliśmy właśnie ten między Show Team a Al-Maj Car. I nie dlatego, że markowianie wystąpili w nim w nowych strojach, ale dlatego, że tutaj mieliśmy wszystko. Troszkę kontrowersji, wysokie prowadzenie jednej z ekip, potem spektakularny powrót drugiej, aż w końcu bramkę niemal równo z końcowym gwizdkiem. Zacznijmy jednak od początku. Show Team przyjechał w składzie, w którym było sporo nieobecności – Radek Wiśniewski, Janek Malinowski czy Piotrek Burza nie dojechali na to spotkanie, a chyba nikomu nie musimy mówić, ile oni znaczą dla swojego zespołu. W Al-Maj Car frekwencja wyglądała za to wyśmienicie. Nie było co prawda bramkarza, kontuzję wciąż leczy Alan Wojda, ale pojawił się za to po raz pierwszy Patryk Skrajny, który miał spory udział w końcowym zwycięstwie markowian. Pierwsza połowa to duża przewaga ekipy Grześka Wojdy. Co prawda po 25 minutach było 1:1, ale to właśnie Al-Maj prowadził grę, miał sporo okazji i tylko swojej nieskuteczności zawdzięcza, że na drugą odsłonę nie wyszedł mając kilka goli w zapasie. Gdy jednak impas strzelecki został przełamany, to drużyna z Marek zaczęła zdobywać gole hurtowo. W 40 minucie było już 4:1 i nic nie wskazywało na to, że Show Team będzie w stanie coś z tym zrobić. Tym bardziej, że gra była daleka od tej, do jakiej ta ekipa nas przyzwyczaiła. Ale mimo średniej postawy, obóz Przemka Matusiaka stać było na kapitalny powrót w końcówce spotkania. Najpierw gola na 2:4 zdobył Adrian Bielecki, za chwilę do meczowego protokołu wpisał się Piotrek Jankowski a kolejna bramka wydawała się tylko kwestią czasu. Show Team cisnął a rywale zupełnie się pogubili. I miało to swoje konsekwencje – w 49 minucie Przemek Matusiak rewelacyjnie uderza z dystansu i Przemek Woźniecki mógł się tylko przyglądać, jak piłka wpada do siatki. Beniaminek 1.ligi koniecznie chciał pójść za ciosem i gdybyśmy mieli obstawiać kto zdobędzie tutaj decydującego gola, to w nim widzielibyśmy odpowiedniego kandydata. Ale stało się inaczej – w ostatniej akcji meczu Przemek Matusiak chciał „przełożyć” Mateusza Kostrzewę, lecz ten zdołał wybić piłkę rywalowi końcem buta. Futbolówka powędrowała do dobrze dysponowanego Adama Stromeckiego, ten obsłużył podaniem popularnego „Panterkę”, który w sytuacji sam na sam z Czarkiem Murawskim zachował zimną krew i w ten sposób trzy punkty pojechały do Marek! Wielkie emocje towarzyszyły zarówno tej akcji, jak i finałowym minutom. Tutaj mogło się to rozstrzygnąć różnie, chociaż z perspektywy czasu wygrał zespół lepszy. Al-Maj na własne życzenie zafundował sobie nerwówkę, ale być może było to zagranie pod publiczkę 😉 Sprawdziło się jednak to, co pisaliśmy w zapowiedziach – ta ekipa nie przegrywa meczów na styku. I to był kolejny przykład. A Show Team? No cóż, nie wyszło mu to spotkanie, a mimo to mógł tutaj nawet wygrać. Widać było gołym okiem brak kilku ważnych ogniw, ale skoro już udało się wyciągnąć ten wynik, to choćby ten remis należało docisnąć. Słusznie to wszystko podsumował Adrian Bielecki, pisząc że czasami lepiej przegrać kilkoma bramkami, niż w takich okolicznościach jak w niedzielę. Nic dodać, nic ująć.
No i dobrnęliśmy do ostatniego meczu z wczoraj. I możemy sobie chyba pogratulować, bo rywalizacja FC Radzymin z Bad Boys przebiegła dokładnie tak, jak to zapowiadaliśmy. Spodziewaliśmy się, że Źli Chłopcy będą mieli dość dużą przewagę, że skutecznie będą bronić dostępu do swojej bramki, ale z racji na fakt, że nie mają umiejętności dobicia rywala, to dadzą trochę nadziei rywalom. I to wszystko się sprawdziło. FC Radzymin oddał w tym spotkaniu tylko trzy celne strzały. I mając to na uwadze, wynik 3:1 wygląda z tej perspektywy zupełnie inaczej. Bo to naprawdę było pewne zwycięstwo zawodników z Ostrówka, którzy tylko po stracie gola na 1:2 na chwilkę poczuli się zdezorientowani. Oprócz tego krótkiego fragmentu mieli bardzo wysoki procent posiadania piłki, no i w odróżnieniu do rywali, dużo szybciej przedostawali się w okolice pola karnego. FC Radzymin w tej materii ma jeszcze dużo do zrobienia. Tak naprawdę, to tylko Radek Gajewski potrafił przyspieszyć grę beniaminka. Innym zawodnikom albo brakowało pomysłu, albo odwagi, a niektórym pewnie i umiejętności. W dodatku nierozwiązany pozostał problem wsparcia dla Stepana Kokhana. Podczas transmisji mówiliśmy, że chyba najlepszym rozwiązaniem byłoby przesunięcie do przodu właśnie Radka Gajewskiego, który mógłby powalczyć o piłkę, osłonić ją, a następnie podać do Stepana. Na ten manewr ekipa z Radzymina się nie zdecydowała. I nie za bardzo miała jak zrobić krzywdę Karolowi Jankowskiemu. Z kolei Bad Boys mieli Daniela Woźniaka. To on zdobył wszystkie trzy gole dla triumfatorów, ale tych bramek powinno być więcej – i mowa tutaj o całej drużynie, bo okazji nie brakowało. Po jednym ze strzałów kontuzji nabawił się bramkarz Radzymina, Robert Kawałowski, ale skutecznie zastępował go Adrian Mianowski. Ale i on nie miał nic do powiedzenia, gdy w 50 mincie wspomniany Daniel Woźniak ładnym uderzeniem z dystansu zamknął dywagacje odnośnie zwycięzcy. Bad Boys utrzymali tym samym dwupunktową stratę do Woli Rasztowskiej i jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to właśnie z tym rywalem stoczą walkę o prymat w 2.lidze. FC Radzymin będzie się tej batalii tylko przyglądał, natomiast dysponując sześcioma punktami, może jeszcze myśleć o czymś więcej niż miejsce w środku tabeli. Nie będzie to proste, bo każdy mecz ujawnia kolejne braki w zespole, ale jednego nie można im odmówić – chęci. A to jest podstawa, by myśleć o progresie.

Wszystkie statystyki z minionej serii gier znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. Co do terminarza na najbliższą niedzielę, to przypominamy, że gramy Puchar Ligi. Grupy i rozpiska pojawią się we wtorek po południu.
PS: Czytasz nasze relacje? Polub je na Facebooku TUTAJ.