
Copa dłużnikiem Bad Boys i Szyb! Al-Maj ujarzmił Smoka!
Po szóstej kolejce spotkań dostaliśmy więcej, niż mogliśmy prosić. Bo nie dość, że w pierwszej lidze o tytule zadecyduje ostatni mecz, to także w drugiej kwestia złota nadal pozostaje otwarta!
Wczorajszy dzień nie należał do najłatwiejszych. Upał dał się we znaki nie tylko nam, ale również naszemu sprzętowi, który podczas transmisji odmawiał posłuszeństwa. Przepraszamy, że od czasu do czasu musieliście doświadczyć czarnego obrazu, ale już wyciągnęliśmy wnioski z tej sytuacji i wiemy, jak zaradzić tej sytuacji w przyszłości. Najważniejsze, że podczas kluczowego momentu naszej relacji, czyli w ostatnich minutach spotkania Green Team – Bad Boys wszystko działało jak trzeba, bo oglądało nas wówczas blisko 50 osób! Dziękujemy! A tym, którzy nas nie oglądali, zachęcamy do obejrzenia retransmisji poniżej. Pamiętajcie o zostawieniu kciuka, gdy link przyniesie Was na YouTube.
A pewnie niejeden z Was się zdziwił, gdy do naszej relacji dołączył w końcówce drugiej połowy spotkania Al-Mar – HandyMan i zobaczył, że to Krzysiek Smolik i spółka pewnie zmierzają po zwycięstwo. My również tego nie przewidywaliśmy, więc możemy w tej chwili zwrócić honor HendyMenom, chociaż nie będzie chyba przekłamaniem stwierdzenie, że było w tym sukcesie trochę szczęścia. Mowa tutaj przede wszystkim o pierwszej połowie, gdzie przewaga w dogodnych okazjach była zdecydowanie po stronie Al-Maru. Świetnie bronił jednak Darek Banaszek, a czasami wyręczali go też koledzy z pola – ekspediując choćby piłkę zmierzającą do pustej bramki. I gdy tak gol dla ekipy z Wołomina wydawał się kwestią czasu, bramkę na 2:1 strzelili rywale. Adrian Rozbicki przymierzył z daleka, piłka skozłowała przed Adamem Baranem (który zastąpił w przerwie między słupkami Marcina Rychtę) i wpadła do siatki. A już 60 sekund później było 3:1, gdy walkę o pozycję wygrał Łukasz Mietlicki i w sytuacji sam na sam nie dał szans golkiperowi oponentów. Al-Mar próbował wrócić do tego spotkania, ale swoje robiło zmęczenie i dobra obrona HandyMan. Kropkę nad i postawił za to rekonwalescent – Jarek Rozbicki. Sama jego obecność (był to jego pierwszy mecz w tym sezonie) dała sporo pewności siebie kolegom i ostatecznie drugą część spotkania triumfatorzy wygrali 4:0, a cały mecz 5:1. To spowodowało, że nie ma już w tym sezonie drużyny, która nie zaznałaby smaku zwycięstwa w rozgrywkach. I dla Handy to pewnie duża sprawa, gdyż pozwoli tej ekipie uwierzyć w siebie na nowo. Bo w niedzielę to był taki zespół Elewacji, jaki znamy z najlepszych czasów. Może nie super efektowny, ale konsekwentny, wybiegany i skuteczny. To wystarczyło na Al-Mar, który mimo, że pierwszego gola w tym meczu zdobył przed upływem 20 sekund, to na tym swój dorobek strzelecki zatrzymał. I teraz czeka już tylko na to, by rozegrać ostatni mecz i o tym sezonie zapomnieć najszybciej jak się tylko da.

Zupełnie inne nastroje panują za to w obozie AKS Elektro. Zespół, który miał tylko trzy punkty po trzech pierwszych meczach, właśnie niemal zapewnił sobie medal trzeciej edycji Strefy 6! I nie ma w tym przypadku, bo po pokonaniu Lemy, AKS tym razem odprawił z kwitkiem innego kandydata do podium – Show Team. Jak widać po wyniku, to był istny festiwal strzelecki, albowiem obydwaj bramkarze łącznie szesnaście razy wyjmowali piłkę z siatki. A mogli pewnie dużo więcej, bo bloki obronne po obydwu stronach trochę błędów narobiły. Więcej było ich po stronie Show Teamu, który przespał zwłaszcza początek meczu, gdzie już po kwadransie przegrywał 1:4 i nawiązując do słów Paulo Sousy w przerwie spotkania Polska – Rosja, „krył przeciwnika oczami”. I to był podstawowy problem Show Teamu. Obrońcy nie wywierali presji na rywalach, ci mieli zdecydowanie za dużo miejsca i stąd ten wynik bardzo szybko odjechał. W dalszej fazie spotkania przegrywającym ani razu nie udało się zmniejszyć strat do mniej niż dwóch goli. BA – w pewnym momencie wynik brzmiał już 7:3 dla AKSu, ale w obozie konkurentów poddać nie chcieli się Radek Wiśniewski i Adrian Bielecki. To ich dwójkowe akcje spowodowały, że w 45 minucie spotkania Elektryczni prowadzili „tylko” 8:6. No ale nadzieje na remis okazały się płonne. Za chwilę sprawę wyjaśnił Rafał Malinowski, a gwóźdź do trumny rywali wbił Kamil Ciak. Co to oznacza? A no to, że AKS Elektro zapewnił sobie miejsce na pudle! Przeliczyliśmy bowiem wszystkie możliwe warianty, które mogą mieć miejsce po ostatniej kolejce, w sytuacji gdyby kilka zespołów miało po tyle samo punktów. I wyszło nam, że nie ma ŻADNEJ możliwości, by ferajna Piotrka Biskupskiego spadła niżej niż na 3 miejsce. Można więc odtrąbić sukces, który nie był zresztą efektem przypadku, ale skutecznej poprawy jakości gry z kolejki na kolejki, no i też dobrych transferów w trakcie sezonu, w postaci Arka Michalika, Mateusza Białka i Adama Pietkiewicza. A ponieważ jest też szansa, by zająć drugie miejsce w rozgrywkach, to AKS na pewno w ostatniej kolejce nie odpuści. Co zaś się tyczy Show Teamu, to tutaj nasza analiza wykazała, że są dwa scenariusze, w których ten zespół zajmuje trzecie miejsce. Najprostszy – wygrać swój mecz i liczyć na zwycięstwo AKSu oraz porażkę Al-Maju. Drugi zakłada, że na koniec sezonu cztery drużyny będą miały po 12 punktów, czyli Al-Maj, AKS, Show Team i Lema. Wówczas mała tabela mówi, że drugi będzie AKS, a na najniższy stopień podium wskoczą gracze Przemka Matusiaka. Jednak nie oszukujmy się – to science fiction. Warunków żeby skończyło się happy-endem jest zbyt wiele i wygląda na to, że chłopaki będą musieli obejść się smakiem w kwestii medali. Zawód? Rozczarowanie? Naszym zdaniem oni i tak poczynili spory progres w stosunku do poprzedniego sezonu i przy lepszej organizacji gry w defensywie, trzeci sezon w Strefie 6 może być dla nich przełomowy. Ale zanim zaczną o tym myśleć, muszą skupić się na Box Gardzie, bo póki jest chociaż cień szansy, to trzeba dać z siebie 120%.

No i teraz przechodzimy do spotkania, które wzbudziło tyle emocji i przyniosło sensacyjne rozstrzygnięcie w postaci remisu. Mało kto zakładał tutaj jakąkolwiek stratę punktów przez Green Team, lecz przeczucie podpowiadało nam, że Bad Boys nie wywieszą białej flagi i nawet jeśli polegną, to minimalną różnicą bramkową. Na ich korzyść przemawiał fakt, że w obozie Zielonych brakowało zarówno Rafała Kudrzyckiego, jak i Piotrka Bieleckiego. Dzięki temu mniej odczuwalna była strata Jarka Przybysza i Piotrka Stańczaka, bo gdyby Złym Chłopcom przyszło rywalizować w tym składzie przeciwko wyjściowej szóstce Green Teamu, to mogłoby być krucho. Ale z pierwszym gwizdkiem sędziego przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. I tak jak się spodziewaliśmy, był to przede wszystkim mecz błędów. Jednym i drugim ciężko przychodziło wykreować coś z ataku pozycyjnego, dlatego zwyciężyć miał ten, kto do minimum ograniczy liczbę własnych pomyłek. I gdy tak analizujemy sobie wszystkie gole, jakie tutaj zobaczyliśmy, to przynajmniej czterech z nich można było spokojnie uniknąć. Zwłaszcza Bad Boys powinni sobie w tej kwestii sporo zarzucić, bo przy pierwszych dwóch trafieniach zaliczali ewidentne asysty, z kolei trzecia była efektem niepotrzebnego faulu na granicy pola karnego. Ale i Green Team nie miał swojego dnia. Choćby gol na 2:2, to efekt totalnego niedomówienia bramkarza z obrońcą, po którym Bartek Woźniak wpakował piłkę do pustej bramki. A właśnie ten gracz był jednym z bohaterów spotkania. Co prawda wchodził tylko na krótkie zmiany, ale znakomicie odnajdywał się w polu karnym i w 45 minucie wyprowadził Bad Boys na prowadzenie! Co było dalej? Chyba wszyscy już wiecie. Albert Woźniak sfaulował Sebastiana Radzkiego, sędzia wskazał na wapno, a potem skonsultował wszystko z VARem, a ten nie podjął się oceny miejsca przewinienia. Ku zdziwieniu wszystkich do piłki stojącej na wapnie podszedł… Kamil Portacha! Bramkarz Zielonych wziął na siebie dużą odpowiedzialność, ale nie pomylił się! Ekipa Adriana Wojdy do samego końca walczyła o jeszcze jednego gola, ale ku uciesze Copa FC nie zdobyła go. Chociaż jak się później okazało – wynik tego spotkania przestał mieć znaczenie, gdy Beer Team przegrał z AutoSzybami. To, oraz triumf Copy nad PrefBudem spowodowało, że nawet gdyby Zieloni pokonali Złych Chłopców, to i tak musieliby przynajmniej zremisować z Kopaczami w najbliższą niedzielę. Nie ma więc sensu nad tym podziałem punktów rozpaczać, chociaż przerwał on passę pięciu kolejnych zwycięstw obrońców tytułu. Teraz trzeba się już skupić na ostatniej serii i tam potwierdzić swoją hegemonię. Co do Bad Boys, to oni nie po raz pierwszy potwierdzili, że potrafią grać z zespołami z czołówki. Szkoda, że udowodnili to dopiero pod sam koniec sezonu, ale przynajmniej zapewnili nam i sobie trochę emocji. No i trzeba też odnotować dwie bramki Bartka Woźniaka, bo to było prawdziwe „Wejście Smoka”! A moment, w którym wyjściową szóstkę ekipy z Ostrówka tworzy bramkarz i rodzinka Woźniak, jest już chyba wyłącznie kwestią czasu 😉
Po jednej niespodziance, szybko przechodzimy do drugiej. Wiemy, że wielu z Was nie brało poważnie naszych zapowiedzi, w których wieszczymy porażkę Black Dragons z Al-Maj Car. Trochę jednak tych meczów w Strefie Szóstek obejrzeliśmy, w dodatku markowian znamy nie od dziś i byliśmy pewni, że w krytycznym momencie sezonu, zagrają na 100% swoich możliwości. I oni nas nie zawiedli. Sam mecz był naprawdę bardzo fajny i chociaż długo było w nim 0:0, to oby każde bezbramkowe spotkanie wyglądało w ten sposób. Tyle że remis nikogo tutaj nie urządzał. Smoki chciały podtrzymać serię zwycięstw, a ich rywalom tylko pełna pula dawała szansę, by wyłącznie w swoich rękach mieć kwestię awansu. A emocje rozgorzały na dobrym w ostatnim kwadransie. Najpierw dwóch 200% okazji nie wykorzystał Tomek Freyberg. Wystarczyło jedynie dobrze dołożyć stopę do piłki, lecz czasami proste piłki potrafią sprawić wielkiego psikusa. A Al-Maj wiedział, że przy trzeciej okazji może już nie mieć tyle szczęścia i musiał szybko na tę sytuację odpowiedzieć. I w 44 minucie zrobił to – strzał Łukasza Grochowskiego, który tego dnia oddał chyba z milion prób – zaskoczył zasłoniętego Czarka Nowakowskiego i było 1:0. Ale Black Dragons natychmiast odpowiedzieli, a w bramkę w końcu wstrzelił się Tomek Freyberg – kapitalne uderzenie z ostrego kąta i mieliśmy remis. Wtedy oczyma wyobraźni widzieliśmy już kolejnego gola dla Smoków, bo to oni byli wówczas na fali wznoszącej. Ale jak to często z naszymi wyobrażeniami bywa – nic z tego nie wyszło. To Al-Maj za chwilę znowu był na prowadzeniu, po tym jak Krystian Karolak genialnie odnalazł w polu karnym Alana Wojdę, a ten był zupełnie niekryty i pokonał bramkarza rywali. Markowianie wiedzieli, że teraz trzeba już zamknąć się na własnej połowie i bronić tego wyniku. I robili to skutecznie, chociaż w ostatniej minucie piłkę na remis miał na nodze Patrick Kluk! Okoliczności były wyborne, lecz strzał okazał się minimalnie niecelny, bo futbolówka trafiła w słupek i mimo ogromnego zamieszania nie udało się jej wbić do bramki. A za chwilę sędzia zakończył mecz i pierwsza porażka Black Dragons stała się faktem. Czy powinni być na siebie źli? Wiemy, że to ambitne chłopaki, ale niewykluczone, że trochę pokory im się przyda. Aczkolwiek w dużej mierze sami są sobie winni, bo gdyby to oni prowadzili 1:0 (a przecież były ku temu okazje), to pewnie by tego meczu nie przegrali. Ale taka lekcja na pewno im nie zaszkodzi, tym bardziej, że chcąc wygrać drugą ligę, muszą przynajmniej zremisować z Lemą. Z kolei Al-Maj co prawda grozi jeszcze Smokom odebraniem palmy pierwszeństwa, lecz ten zespół w pierwszej kolejności będzie chciał obronić drugą pozycję i uzyskać awans. A skoro tę szansę wywalczył sobie pokonując niezwyciężonego przeciwnika, to nie wyobrażamy sobie, by mógł ją wypuścić z rąk po rywalizacji z Retro. Chociaż to jest Al-Maj, a więc ekipa która utrudnianie sobie życia ma chyba w piłkarskiej krwi.
I jeśli już jesteśmy przy rzucaniu sobie kłód po nogi, to mamy pytanie – co w niedzielę zrobił Beer Team? Przed tygodniem fenomenalne zwycięstwo nad Copa FC, które dało im szansę walki nawet o mistrzostwo, a teraz chłopaki przyjeżdżają na spotkanie bez zmian, gdzie rywalem są zawsze groźne AutoSzyby. Trudno nam to było zrozumieć, podobnie zresztą jak tym, którzy chcieli tego dnia reprezentować barwy swojej ekipy i liczyli na wsparcie kolegów. No ale się nie doczekali. A rywalizować bez możliwości rotacji, gdzie pogoda była bardziej do opalania, niż gry, no i gdzie po drugiej stronie stał zespół o określonej marce – to było jak proszenie się o kłopoty. Ale wiecie co? Mimo tych przeciwności losu, Beer Team do 21 minuty grał bardzo dobrze. Rozsądnie, ekonomicznie, skutecznie, a przy tym miał na swoim koncie obroniony rzut karny, bo intencje z 2 minuty Tomka Mikuska kapitalnie wyczuł Mateusz Karpiński. No ale to właśnie ten zawodnik został antybohaterem spotkania. W 21 minucie będąc dobry metr od linii pola karnego zagrał piłkę ręką i został wyrzucony z boiska. A ponieważ Beer Team nie miał zmian, to zdawał sobie sprawę, że czeka go 30 minut gry o jednego mniej. Ostatecznie sprawy w swoje nogi wziął Łukasz Kowalski, który miał nie grać, bo odczuwa ból w plecach, ale zdecydował się pomóc chłopakom. Wszedł on na boisko na początku drugiej połowy, bo wtedy wygasła kara 5 minut za czerwoną kartkę, a wynik brzmiał wówczas 2:1 dla AutoSzyb. Tylko że Szyby zupełnie nie potrafiły dobić swojego konkurenta. Grały pasywnie, wolno, przewidywalnie i dobrze ustawiony rywal rozbijał kolejne ataki przeciwnika. Co więcej – w 31 minucie Kacper Banaszek, po jednym z nielicznych wypadów w pole karne konkurenta, wywalczył rzut karny! Za chwilę zrobiło się więc 2:2 i zaczęliśmy się zastanawiać, czy przybysze z Radzymina faktycznie są w stanie zapunktować. Ale mimo naprawdę ambitnej postawy sił im nie wystarczyło. Ostatni kwadrans to pełna dominacja drużyny Kamila Wiśniewskiego i nie było tutaj czego zbierać. Był to jednak triumf z kategorii słodko-gorzkich, bo gra Szybom się nie układała i można powątpiewać, co by było, gdyby nie ta czerwona kartka. Ale nie będąc na boisku łatwo się mówi. A co w ogóle oznacza to zwycięstwo? Otóż jeśli AutoSzyby w ostatniej kolejce pokonają Bad Boys, a fani piwa przegrają z Al-Marem, to tuż przed finiszem te ekipy zamienią się miejscami w tabeli! To byłby czarny scenariusz dla fanów złocistego trunku i trzeba zrobić wszystko, by do niego nie dopuścić. A za ten mecz należą im się brawa, bo grali do końca, zostawili mnóstwo zdrowia i pewnie do dziś czują to spotkanie w nogach. Ale na przyszłość chyba muszą pomyśleć, by niekoniecznie brać do składu super grajków, ale takich, którzy jak napiszą że będą, to faktycznie się pojawią. Bo to naprawdę szkoda zdrowia i nerwów.
A kto by nie chciał zacząć niedzieli tak, jak Copa FC? Najpierw punkty stracił Green Team, potem wyłożył się Beer Team i Kopacze byli na prostej drodze, by kwestię tytułu mieć wyłącznie w swoich rękach. W tej całej układance brakowało już tylko jednego elementu – sukcesu nad PrefBudem. Ale i tutaj sytuacja była bardzo komfortowa. Pokiereszowany kadrowo zespół z Tulewa nie miał bowiem żadnego rezerwowego i pewnie zdawał sobie sprawę, że bardziej niż po punkty, jedzie po to, by nie oddać walkowera. Tutaj nie było perspektyw na sukces, bo jednak temperatura robiła swoje i było jasne, że nadejdzie moment, w którym graczom PrefBudu po prostu się odechce. I tak było, aczkolwiek podziwiamy ich, że nastąpiło to dopiero w okolicach 32 minuty. Do tego momentu trzymali się bowiem świetnie, przegrywali tylko jednym golem i mogli mieć nadzieję na cud. Ale gdy Copa zdobyła gola na 3:1, sprawa punktów została rozstrzygnięta, bo PrefBud najchętniej udałby się pod prysznic. Ostatecznie wynik po 50 minutach gry brzmiał 8:1, a królami polowania byli Bartek Przyszewski (4 gole) i Michał Łapiński (5 asyst). Ale nie indywidualne statystyki były tu najważniejsze. Chodziło o wyrobienie sobie idealnej pozycji przed meczem o wszystko i to się udało. Copa nie musi już wygrywać kilkoma gola z Green Teamem. Nie musi się też obawiać, że nawet jeśli wygra, to wyprzedzi ją Beer Team. Nawet skromne 1:0 z Zielonymi spowoduje, że tytuł pojedzie do Klembowa. I zobaczymy co z tego wyjdzie. A PrefBud? Chwała mu, że w ogóle przyjechał do Woli i powalczył. Zdając sobie sprawę, jak to może wyglądać, mógł wybrać inne zajęcie w to niedzielne popołudnie. Z szacunku do rywala nie odpuścił i dobrze się stało. Bo może i stracił w bramkach, ale zyskał na honorze!
W wywiadzie przed tygodniem Rafał Saks mówił, że widzi postęp w grze swojej ekipy i że efekty przyjdą. Pierwszą część tego zdania brzmiała wiarygodnie, natomiast druga wyglądała nam trochę jak myślenie życzeniowe. No ale kapitan Box Gardy wiedział co mówi – wczoraj on i jego koledzy zdemolowali Lemę Logistic aż 8:3! I nie jest tak, jak pewnie większość z Was myśli, że Logistyczni nie mieli składu. Wręcz przeciwnie – to Lema miała jednego rezerwowego więcej, a mimo to nie miała tutaj absolutnie nic do powiedzenia. Początkowo gdy traciła gole, to myśleliśmy, że to zasłona dymna. Że zaraz wezmą się do roboty i pokażą przeciwnikom, gdzie raki zimują. No ale minuty mijały a obraz gry się nie zmieniał. To Bokserzy dominowali, to oni stwarzali kolejne okazje i to im się tutaj bardziej chciało. Dość powiedzieć, że pierwszego gola w tym meczu stracili dopiero przy stanie 6:0, gdzie było już jasne, że trzy punkty pojadą z nimi do Marek. Ale naprawdę zasłużenie. Grali dobrze, konsekwentnie, przez długi czas udawało im się nie kłócić i dopiero gdzieś pod koniec, gdy niektórzy chcieli już grać trochę pod siebie, niektórym puściły nerwy. Ale to nie miało już znaczenia. Lema zagrała z kolei bardzo słabo – śmiemy twierdzić, że to najbardziej mizerny występ tego zespołu w trzeciej edycji. Nie było niczego – ani obrony, ani ataku, a i chęci szybko się skończyły. Nie poznajemy tej ekipy w drugiej części sezonu, a przecież gdyby oni tutaj wygrali, to mogli realnie myśleć nawet o mistrzostwie! Dlaczego ich to nie zmobilizowało? Trudno powiedzieć. Ale to trochę nam przypomina ich występ w pierwszej edycji. Początek również był niezły, były apetyty na dobry wynik, a potem zaczęły się regularne porażki, a nawet walkower. Mamy nadzieję, że tutaj nie będzie podobnie i Logistyczni powalczą w niedzielę z Black Dragons. Natomiast Box Gardę czeka jeszcze potyczka z Show Teamem i kilka tygodni temu w ciemno stawialibyśmy tutaj na tych drugich. Ale dziś? Dziś to Bokserzy jawią się jako zespół, który sezon może zakończyć optymistycznym akcentem.
Optymizmu jak ryba wody potrzebowali też gracze Jogi. Było o niego blisko siedem dni wcześniej, gdy na własne życzenie stracili jeden punkt z Al-Majem. No ale trzeba było o tym zapomnieć i postarać się, by podobna historia nie wydarzyła się z Retro. Słyszycie ten chichot losu? My niestety tak… Bo to był kolejny mecz w wykonaniu graczy Bonito, którego nie trzeba było przegrać, po którym spokojnie można było dopisać do swojego dorobku zdobycz punktową, a znowu skończyło się z zerem. Ciężko to wszystko wytłumaczyć, zwłaszcza gdy prowadzi się 2:0 i gra się naprawdę nieźle. To nie są słowa na wyrost czy próba pocieszenia przegranych. Oni dobrze weszli w spotkanie, długo je kontrolowali, ale potem w trakcie minuty dwukrotnie oszukał ich Sebastian Ryński i zrobił się remis. I już wtedy coś nam podpowiadało, że może dojść do powtórki z rozrywki. Retro wyglądało coraz lepiej, natomiast nie można wykluczyć, że w głowach ich rywali zaczęły dominować demony z przeszłości. Bo Joga straciła gdzieś swoją odwagę, grała dużo ostrożniej niż początkowo i to się niestety zemściło. W 39 minucie pięknym trafieniem popisał się Mirek Wójcik i czerwona latarnia tabeli miała naprawdę niewiele czasu, by boiska przy Warszawskiej 41 znów nie opuszczać markotna. W końcówce chłopaki zdecydowali się nawet na bardzo odważną grę z lotnym bramkarzem, który w kilku sytuacjach powędrował nawet w okolica pola karnego Retro i tam próbował rozgrywać piłkę. Lecz wszystko na nic. Ekipa Darka Rosłona nie dała się zaskoczyć i wynik 3:2 dowiozła do końca. Pewnie gdyby skończyło się remisem, nikt by tutaj nie mógł mieć pretensji. Ale takich spotkań, gdzie na to jedno „oczko” Joga zasługiwała, a nic z tego nie wyszło, trochę już mieliśmy. Szkoda, bo to musi boleć, a dodatkowo nie pomaga widok tabeli, gdzie Bonito dołuje. I chłopakom została już tylko jedna szansa, by nie skończyć na ostatnim miejscu. Będzie do tego potrzebny własny triumf i porażka Box Gardy, ale trzeba o to powalczyć, by chociaż trochę tego wspominanego optymizmu wlać we własne serca. Natomiast dla Retro było to drugie z rzędu zwycięstwo, które potwierdza, że ta ekipa konsoliduje się i zmierza w dobrym kierunku. Jest tam dobry podział obowiązków, wiadomo kto ma bronić, a kto strzelać, są płuca w środku pola i naszym zdaniem Retro może odpalić w kolejnym sezonie. Ale zanim to nastąpi, to ma jeszcze coś do zrobienia w najbliższą niedzielę. I wcale nie jest powiedziane, że przeciwko Al-Maj Car dostanie im się rola statystów. Zwłaszcza że to rywal będzie musi, a oni tylko mogą…
Wszystkie statystyki z szóstej kolejki znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. Zapraszamy Was także, by na przestrzeni całego tygodnia regularnie odwiedzać naszą stronę. Terminarz na ostatnią pojawi się we wtorkowe popołudnie.