Cenny sukces Al-Maj Car. Pierwszy skalp Woli Rasztowskiej.


Wczoraj pierwszy raz w tym sezonie dopisała pogoda. Ale szkoda, że wraz ze wzrostem temperatury, kilka drużyn zanotowało dotkliwy spadek własnej dyspozycji.

Relację z niedzieli tradycyjnie rozpoczynamy od naszej transmisji. Udało się bez większych przeszkód przeprowadzić relację ze wszystkich meczów, czasami pojawiał się czarny ekran, ale tak jak mówiliśmy na relacji – te rzeczy są bardzo delikatne, kamera jest ciągle w ruchu i zdarza się, iż kable nie stykają. Był też debiut naszych powtórek i z Waszego feedbacku wynika, że to był ruch w bardzo dobrą stronę – dziękujemy! Retransmisję z wczoraj możecie sobie odpalić poniżej, a kto się na to zdecyduje, niech nie zapomni o wciśnięciu kciuka w górę (zwłaszcza, że brakuje nam tylko 4 łapek, do bicia rekordu z poprzedniego sezonu) oraz czerwonego przycisku z napisem „subskrybuj”.

A teraz zaczynamy wędrówkę po ośmiu wczorajszych potyczkach. Pierwsza z nich rozpoczęła się o godzinie 9:00 i połączyła dwie drużyny, które jeszcze niedawno stanowiły jedną. Ale na boisku nie było żadnych uprzejmości, bo Oknotech Radzymin chciał wygrać trzeci mecz z rzędu, a Tygłysy drugi. Tyle że zespół popularnego „Jaszyna” miał w tej parze zdecydowanie za mało konkretów. Zastanawialiśmy się w trakcie spotkania, czy coś zmieniłaby obecność Mariusza Rutkowskiego, bo właśnie takiego gościa, który trochę poukłada grę i będzie łącznikiem między obroną a atakiem najbardziej brakowało Tygłysom. Tym bardziej, że nie było również Sebastiana Sasina. Po stronie Oknotech także ubytków było sporo, zabrakło eksportowego duetu napastników Adam Matejak – Rafał Kudrzycki, lecz potencjał tej drużyny jest tak duży, że nie miało to żadnego przełożenia na spotkanie. W ich rolę świetnie wcielili się chociażby Patryk Stankowski i Piotrek Bielecki, dla których był to pierwszy mecz w tej edycji. Oknotech miał dużą przewagę i górował przede wszystkim pomysłem na grę. Z kolei Tygłysy nie miały siły przebicia a indywidualne próby Konrada Kanona tym razem nie przynosiły efektów. Defensywa rywala była dobrze ustawiona i pozwalała na naprawdę bardzo niewiele. Wynik 6:1 uczciwie oddaje przebieg tego spotkania, a gdyby końcowa przewaga triumfatorów była wyższa, to też nikogo by to dziwić nie mogło. Faworyci zdobyli tym samym trzeci skalp w tym sezonie i wiele wskazuje na to, że aż do spotkania z Bad Boys, nie będą mieli wielkich kłopotów z odnoszeniem zwycięstw. Co do Tygłysów, to ich z kolei nie chcemy oceniać zbyt surowo, bo jak się okazało w dwóch z trzech spotkań jakie rozegrali, mieli za rywali drużyny z absolutnej czołówki. I tutaj każdej drużynie byłoby ciężko cokolwiek zdziałać.

Duże rozczarowanie przeżyliśmy za to w drugim spotkaniu. Trzymaliśmy kciuki, że Joga Bonito która tak fajnie zaprezentowała się na starcie nowego sezonu, będzie w stanie nawiązać równorzędną walkę z Bad Boys. A była ku temu szansa, bo w obozie przeciwników brakowało aż trzech braci Woźniaków i Michała Szczapy. Tyle że Joga, która w poprzednich meczach imponowała kadrą, tym razem zjawiła się w Woli bez zmian. Co więcej – brakowało bramkarza, brakowało wielu kluczowych graczy, a Łukasz Kwiatkowski musiał sobie radzić w butach nieprzystosowanych do gry na sztucznej trawie, bo turfów niestety zapomniał. W takich okolicznościach nie było żadnych szans na sprawienie niespodzianki. Bad Boys punktowali tutaj rywali jak chcieli i fakt, że do przerwy prowadzili tylko 5:0 może dla nich stanowić powód do delikatnego wstydu, bo okazji mieli bez liku. Wiele z nich zmarnował Radek Stańczak, który w pewnym momencie ustąpił miejsca na boisku swojemu synowi Krzyśkowi, a ten bardzo szybko pokazał tacie, jak powinno się wykańczać dobre sytuacje. Wystarczyły dwie okazje i ten nastoletni jeszcze zawodnik miał na swoim koncie dwie bramki. Dopiero pod koniec pierwszej połowy do Jogi dojechały posiłki. Na terenie obiektu zjawili się Przemek Strumiński, Norbert Borkowski i przede wszystkim Bartek Lipski, ale na odwrócenie losów spotkania było już za późno. Na pocieszenie można tylko napisać, że Joga drugą połowę zremisowała 4:4, a gdyby w 46 minucie Bartek Brejnak wykorzystał rzut karny (jego strzał obronił Radek Stańczak), to może nawet pokusiłaby się o zwycięstwo w tej odsłonie. Ale to i tak marne pocieszenie. Ten zespół sam odebrał sobie nadzieję na coś więcej, bo właśnie ta druga część spotkania pokazała, że przy szerszej kadrze, można było z Bad Boysami powalczyć. Oczywiście nie można założyć, że byłyby z tego jakieś punkty, ale styl na pewno byłby lepszy. Przy tym wszystkim trzeba jednak pochwalić Złych Chłopców, bo trzy punkty zgarnęli gładko. Takie mecze, gdzie wiesz, że nie może stać ci się krzywda czasami bywają trudne, a oni sprawę załatwili wyjątkowo sprawnie.

Ta sama konkluzja co wyżej tyczy się starcia PrefBud – Magnatt. Jeszcze w piątek czy sobotę, gdy publikowaliśmy zapowiedzi, stawialiśmy na szali swoją rękę, że o ile PrefBud rozbił swoich dwóch poprzednich rywali, to niech nie liczy na podobny spacerek z Magnattem. No i dziś nie mielibyśmy jak napisać tych zapowiedzi, bo bez jednej kończyny byłoby to bardzo trudne. Nie wiemy co się stało, nie wiemy dlaczego tak wyszło, ale drużyna Radka Turowskiego zagrała tutaj katastrofalnie. Oczywiście nie jest łatwo grać, wiedząc że masz w swoich szeregach takiego sabotażystę jak Emil Wiatrak, jednak mówiąc poważnie – naprawdę trudno nam wytłumaczyć, jak to się stało, że mając tylu świetnych graczy jak na ligę szóstek, można przegrać różnicą jedenastu goli. Zwłaszcza że początek spotkania wcale nie był taki zły. Magnatt otrząsnął się nawet po tym, jak wspomniany Emil Wiatrak strzelił kuriozalnego samobója, ale wszystko co wydarzyło się później – o tym trzeba jak najszybciej zapomnieć. A już najgorsze jest to, że przegrani wcale tutaj nie odpuszczali. To nie jest tak, że urzędujący mistrz wchodził sobie z piłką do bramki. Magnatt robił co mógł, ale tego dnia po prostu nic mu nie wychodziło, z kolei przeciwnicy byli głodni bramek, nie chcieli odpuścić żadnej sytuacji i po raz kolejny pokazali, jak trudno będzie ich zatrzymać komukolwiek. I wcale im się nie dziwimy, że po spotkaniu zerkali w naszą stronę i pytali, czy dobrze zdali test, który zapowiadał organizator. W tym momencie mogliśmy jedynie ukryć wzrok, ale takiego lania naprawdę nie sposób było przewidzieć. Obrońcy tytułu potwierdzili swoją moc i w tej chwili ten zespół jest o półkę wyżej niż wszyscy pozostali. A Magnatt? Tak jak napisaliśmy – o tym spotkaniu trzeba szybko zapomnieć i nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla drużyny z Wołomina, że nie było Grześka Reterskiego, Michała Krajewskiego czy Mariusza Wdowińskiego. W takim stylu przegrywać po prostu nie wypada i mamy nadzieję, że za dwa tygodnie zobaczymy ten zespół odmieniony, zwłaszcza że sytuacja w tabeli powoli zaczyna się robić coraz cieplejsza.

Dawno temu w samo południe sprawy między sobą rozstrzygali prawdziwi mężczyźni. Co prawda nie za pomocą piłki, tylko rewolwerów, ale wówczas nie było zmiłuj – tylko jeden z nich mógł przeżyć. I to porównanie dobrze nam pasuje do potyczki Show Team – Retro Squad. Bo widząc co robią Oknotech i Bad Boys, tutaj nie można sobie było pozwolić na porażkę, bo wraz z nią nadzieje na nawiązanie walki o miejsca gwarantujące awans byłyby bardzo niewielkie. I wiemy, że obydwie strony zdawały sobie z tego sprawę. Tutaj każdy chciał wygrać, a pomni doświadczeń z wcześniejszych potyczek jednych i drugich, liczyliśmy na wyrównany mecz, który rozstrzygnie się dopiero w końcówce. I po pierwszej połowie faktycznie mogliśmy sądzić, że ten scenariusz się ziści. Po 25 minutach gry było bowiem tylko 2:1 dla Show Teamu, chociaż wynik powinien być wyższy i mamy tutaj na myśli dorobek obydwu drużyn. Jedni i drudzy zmarnowali bowiem sporo sytuacji, a w bramkę nie mogli się wstrzelić głównie bracia Ryńscy, a to przecież ścisła czołówka strzelców 2.ligi. W 2.połowie gole długo nie padały i mimo, że gra się wyrównała i Show Team nie miał już takiej przewagi, to jak to często bywa – to właśnie zespół będący chwilę w odwrocie zdobył tutaj kolejnego gola. A gdy za chwilę dołożył jeszcze dwa i wynik brzmiał 5:1 – wydawało się, że jest po wszystkim. Ale nie zapominajmy, że mówimy o Show Teamie. Drużynie, która już nie raz witała się z gąską, a została z niczym. I gdy w 47 minucie Retro doszło swoich przeciwników na odległość zaledwie dwóch bramek, to zaczęliśmy się zastanawiać, czy demony zespołu Przemka Matusiaka nie powrócą. Ale nic takiego się nie stało. W 48 minucie Piotrek Bober zabił wszystkie nadzieje przeciwników, a potem dołożył jeszcze dwie bramki i ostatecznie Show Team triumfował aż 9:4! I trzeba powiedzieć, że w wielu fragmentach przyjemnie patrzyło się na postawę tej ekipy. To była grupa osób, która wiedziała czego chciała, grała odpowiedzialnie i wygrała zasłużenie. Ale żeby nie wywierać na nich presji, być może na tym poprzestaniemy. Z kolei Retro znowu zawiodło. Fragmenty dobrej gry to za mało, by liczyć na coś więcej niż honorowa porażka. Niestety symptomy tego że tak to się może skończyć były już wcześniej, bo przecież ten zespół w trzech meczach stracił już 26 goli! Być może liczył, że zawsze uda mu się zdobywać więcej bramek niż ich straci. Nie musimy chyba pisać, że te wyliczenia okazały się klapą i jeżeli Retro nie popracuje nad tym, by Artur Szczotka rzadziej wyciągał piłkę z siatki, to ten sezon szybko trzeba będzie wyrzucić do kosza.

W tej edycji ciężko również nadążyć za Szewnicą. Dwa tygodnie temu chłopaki zagrali kapitalne zawody z AutoSzybami i wyszarpali faworytom punkty. Z kolei wczoraj już po kwadransie przegrywali z Al-Marem 0:5 i było jasne, że właśnie notują swoją drugą, dotkliwą porażkę w 1.lidze. Ale trzeba ich trochę wytłumaczyć. Przede wszystkim zabrakło im ludzi. Mieli tylko jednego zmiennika, a brakowało Łukasza Pokrzywnickiego, Kacpra Mroza czy też Mateusza Białka. To były duże osłabienia, bo poszarpała się zwłaszcza defensywa, która zawsze jest mocnym punktem tej ekipy, pod warunkiem że wszystkie tryby w tej maszynie są obecne. Na domiar złego Al-Mar przyjechał tutaj w bardzo mocnym składzie i bardzo szybko ustawił sobie to spotkanie, co pozwoliło mu na więcej luzu w grze, a to z kolei przekładało się na fajne i szybkie akcje, kończone kolejnymi trafieniami. I dlatego też był to mecz bez historii, dlatego mamy nadzieję, że nikt kto oglądał go na naszej transmisji, nie ma nam za złe, że w jego trakcie wracaliśmy do wydarzeń boiskowych tylko wtedy, gdy padały jakieś gole. A co ten wynik oznacza? Al-Mar umocnił się oczywiście w czubie ligowej stawki i chyba wszyscy widzimy w nim głównego kandydata do walki o tytuł z PrefBudem. Natomiast Szewnica skończyła właśnie trudny maraton, bo trzeba wziąć poprawkę na to, że chłopaki mieli ciężki terminarz, gdyż rywalizowali z 1, 2 i 3 zespołem w stawce. Teraz powinno być już łatwiej i jesteśmy zdania, że RDK podoła zadaniu, ale pod warunkiem, że w drugiej części sezonu jej skład nie będzie tak przerzedzony jak wczoraj. Czas pokaże co z tego wyjdzie.

Mateusz Muszyński znacznie lepiej radzi sobie na boisku, niż za kierownicą.

A zespołami, z którymi Szewnicy przyjdzie walczyć o utrzymanie są Lema i Al-Maj Car. I tak się akurat złożyło, że w niedzielę doszło do ich bezpośredniej konfrontacji i było to spotkanie za sześć punktów. Przegrana powodowała, że któraś z tych ekip osiadłaby jeszcze bardziej na mieliźnie i perspektywa ruszenia z miejsca znacznie by się oddaliła. Na szczęście po obydwu stronach świadomość sytuacji była duża, dlatego zarówno w Lemie, jak i w Al-Maju pojawiło się wielu kluczowych zawodników. W drużynie Logistycznych zaobserwowaliśmy Damiana Kossakowskiego, Arka Pisarka czy Darka Piotrowicza, jednak dochodziły do nas głosy, że mają się również pojawić Hubert Sochacki, czy nawet Bartek Balcer – ostatecznie nic z tego jednak nie wyszło. Grzesiek Wojda również nie próżnował i chyba możemy z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że na trzeci mecz udało mu się zebrać optymalną kadrę. A skoro tak, to wiedzieliśmy, że markowianie zagrają tutaj dobry mecz – i nie zawiedliśmy się! Al-Maj od samego startu grał odpowiedzialnie, skutecznie i naszym zdaniem robił lepsze wrażenie niż konkurent. Przede wszystkim dużo łatwiej kreował sobie sytuacje, chociaż nie wszystkie gole były efektem koronkowych akcji. Bramka na 1:0 to skutek trafienia samobójczego Pawła Rybickiego, z kolei na 2:1 to wyłącznie kunszt Piotrka Jarosa, który popisał się fantastycznym lobem z własnej połowy. A gdy w 20 minucie na 3:1 podwyższył były zawodnik Lemy Mateusz Kostrzewa, no to wydawało się, że temat jest rozstrzygnięty. Ale Lema nie odpuściła. Pod koniec pierwszej części zanotowała trafienie kontaktowe i podobnie było na początku drugiej odsłony, gdzie co prawda straciła szybko gola, lecz błyskawicznie na niego odpowiedziała. I to był w sumie najlepszy fragment Logistycznych w tym spotkaniu. Oczyma wyobraźni widzieliśmy, jak doprowadzają do wyrównania, bo mieli przewagę w posiadaniu piłki, jednak brakowało konkretów. A potem wystarczył jeden błąd w obronie, Al-Maj zanotował gola na 5:3 i z Lemy uszło ciśnienie. Markowianie znowu złapali to spotkanie za rogi, zdobyli dwie następne bramki i tym sposobem pierwszy triumf w piątej edycji stał się faktem. Nie stanowi to dla nas zaskoczenia, bo wiedzieliśmy, że ich doświadczenie może w takim spotkaniu odegrać kluczową rolę. I odegrało. To był triumf wybiegany, wypracowany i nie ma mowy o przypadku. Teraz trzeba poszukać jeszcze jednego i to powinno wystarczyć do utrzymania. Lema jest natomiast w dużo gorszej sytuacji. Bo przegrana z bezpośrednim rywalem to coś zupełnie innego, niż porażka z Al-Marem czy Magnattem. Widoki na przyszłość robią się nieciekawe, lecz najgorszym byłoby uwierzyć, że wszystko jest już stracone. Na takie konstatacje jest bowiem zdecydowanie za wcześnie.

Mateusz Kostrzewa (z 13-stką) przyczynił się do porażki swojej byłej drużyny.

A po raz pierwszy w tym sezonie mamy okazję, by pochwalić Old Stars! Nie, nie zwariowaliśmy, wiemy że piszemy o zespole, który właśnie przegrał trzeci mecz z rzędu, ale jakże innego typu była to przegrana niż te dwie poprzednie. Oczywiście stwierdzenie, że drużyna z Kobyłki powalczyła z Wolą Rasztowską być może byłoby nadużyciem, ale sam fakt, że była o włos, aby zremisować drugą część spotkania, wiele o ich postawie mówi. Zacznijmy jednak od tego, że Old Stars przystąpili do tego starcia z Marcinem Marciniakiem w bramce. Znamy tego golkipera i wiedzieliśmy, że może w wielu sytuacjach okazać się bardzo przydatny. I Marcin nie zawiódł – odbił mnóstwo piłek i to w dużej mierze dzięki jego postawie, wynik po 50 minutach gry nie wyglądał tak źle. Poza tym trzeba nadmienić, że Wola Rasztowska, nawet jeśli w poprzednich dwóch spotkaniach zagrała poniżej oczekiwań, to jest zespołem o określonej marce i wczoraj nawet na tle przeciwnika zajmującego ostatnie miejsce w tabeli, zagrała dobre zawody. Tym bardziej więc doceniamy, że Old Starsom udało się tutaj pokonać dwukrotnie Andrzeja Grudzińskiego, szczególnie że ten bramkarz ma swoje gabaryty i nie jest łatwo go oszukać. Dlatego też z pełną odpowiedzialnością i świadomością zapisujemy przy ekipie Marcina Gryza i Artura Guza delikaty plusik. Wciąż jest nad czym pracować, ale chyba zdecydowanie łatwiej jest przyjąć do to wiadomości, gdy wiesz, że to co robisz, powoli idzie we właściwym kierunku. Co do Woli Rasztowskiej, to tak jak napisaliśmy – musiała tutaj wygrać i chociaż nie strzeliła rywalowi tyle goli, ile poprzednicy, to nie jest powód do krytyki. Sytuacje były, gra wyglądała nieźle, do tego doszły dwa efektowne trafienia Adama Wypyskiego, a i Mateusz Kowalczyk zgłosił swój akces do bramki sezonu. Jak na mecz, gdzie teoretycznie wszystko było jasne już przed pierwszym gwizdkiem, to było jedno z lepszych 50 minut, jakie wczoraj spędziliśmy przy Warszawskiej 41.

Ale zdecydowanie najlepszy czas to był ten, kiedy emocjonowaliśmy się batalią Black Dragons i AutoSzyb! W zapowiedziach pisaliśmy, że to może być deser i na całe szczęście był! Co prawda w wielu spotkaniach zobaczyliśmy więcej goli, padały w nich ładniejsze bramki, ale żadne z nich nie było tak emocjonujące, ciekawe i nie stało na takim poziomie. To starcie miało jednak różne fazy – w pierwszej połowie lepsze były AutoSzyby. Zaczęło się od samobójczego trafienia Serka Modzelewskiego, potem bramkę zanotował Bartek Bajkowski, a w 16 minucie do kolekcjonerów super-goli w 3.kolejce dołączył Dawid Banaszek. 3:0 po kwadransie gry – to brzmiało dla Black Dragons jak wyrok. Tym bardziej, że Czarne Smoki grały średnio i zastanawialiśmy się, ile czasu jeszcze potrzebują, by wreszcie wejść na swój poziom. Pierwszy sygnał, że zaczyna się tutaj dziać coś dobrego, pojawił się w końcówce pierwszej połowy. Kuba Ratajczak skutecznie wykorzystał rzut karny i ta sytuacja zasiała trochę niepewności w obozie Kamila Wiśniewskiego. I tak jak mogliśmy się spodziewać – druga połowa zaczęła się od wysokiego pressingu Black Dragons, którzy wiedzieli, że nie ma na co czekać i trzeba jak najszybciej zanotować trafienie kontaktowe. Ta sztuka udała się w 34 minucie, gdy Mikołaj Brzeski wykorzystał niedogadanie Artura Jaguszewskiego z jednym z obrońców. To nakręciło przegrywających, którzy z minuty na minutę włączali wyższy bieg, a szczególnie mógł się podobać Tomek Freyberg, przejawiający dużą ochotę do gry. I gdy jedynym właściwym scenariuszem wydawał się ten, gdzie brązowi medaliści poprzedniego sezonu wyrównują, błąd popełnił Mikołaj Brzeski, który sfaulował w polu karnym Bartka Bajkowskiego. Sam poszkodowany wziął piłkę i to on zamierzał wykonać wyrok na przeciwnikach, tyle że Mateusz Przybiński zachował się kapitalnie i odbił nogami uderzenie napastnika. A za niespełna 60 sekund mieliśmy już remis! Asysta Tomka Freyberga, strzał przy bliższym słupku Mateusza Adamskiego i coś co wydawało się nierealne, stało się rzeczywistością. Szyby mogły być takim obrotem spraw zdruzgotane i gdybyśmy mieli stawiać jakieś pieniądze na to, kto zgarnie całą pulę, to wzrok skierowalibyśmy w stronę drużyny z Wołomina. Ale piłka bywa przewrotna. W 49 minucie Oskar Bajkowski oddaje strzał, a piłka szczęśliwie wpada do siatki obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza i to AutoSzyby wygrywają to spotkanie! Czy zasłużenie? Powiedzieliśmy to na transmisji, powtórzymy i teraz – remis był chyba optymalnym rozstrzygnięciem. Jednak futbol nie zawsze bywa sprawiedliwy i być może trochę oddał w tym momencie Szybom to, co czasami zabierał im w końcówkach innych spotkań z ich udziałem. Ten zespół zrobił dzięki temu zwycięstwu milowy krok w kierunku podium, choć nie zapominajmy, że to co najtrudniejsze dopiero przed nim. Z kolei Black Dragons mimo porażki zagrali dobre zawody i jeśli uda im się utrzymać ten poziom, to jeszcze byśmy ich nie skreślali, w kontekście obrony 3 miejsca na koniec sezonu. Bo to była zupełnie inna jakość niż ta przeciwko Al-Marowi, nawet jeśli w końcowym rozrachunku niewiele w ich sytuacji zmieniła…

Wszystkie statystyki z trzeciej kolejki znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. Co do terminarza na 4.kolejkę, to ten pojawi się dopiero 3 maja, ale gdyby były jakieś prośby godzinowe, to czekamy na Wasze wiadomości.

PS: Lubisz nasze relacje? Polub je na Facebooku TUTAJ.

Dodaj komentarz

Musisz być zalogowany żeby dodać komentarz.