
Black Dragons faworytem do brązu. Oknotech wygrywa 2.ligę!
Niedzielne granie przyniosło nam ważne rozstrzygnięcie na poziomie zaplecza elity. Porażka Bad Boys i równoczesny sukces OknoTech spowodował, że ci drudzy na kolejkę przed końcem zapewnili sobie złote medale.
Wstęp klasycznie poświęcamy transmisji, no ale w tym przypadku nie za bardzo jest o czym pisać 😉 Mimo, że wszystko robiliśmy tak jak zwykle a potem walczyliśmy ze sprzętem jeszcze 2h, to nie udało się uruchomić relacji. Na dniach poskładamy wszystko od nowa, zrobimy test i być może uda nam się dojść przyczyny, która spowodowała tak niemiłą niespodziankę.
Ale jeśli mamy być szczerzy, to nie wiemy czy problemy ze sprzętem nie były w pewnym sensie błogosławieństwem. Bo do tej pory zastanawiamy się, czy to co działo się w pierwszym niedzielnym spotkaniu, czyli PrefBud – Lema nadawało się do oglądania. Bo z jednej strony zobaczyliśmy fajny i emocjonujący mecz, natomiast w pewnym momencie w zespole Lemy (a konkretnie w jednym zawodniku) obudził się jakiś demon, który odebrał frajdę z przeżywania tej potyczki. Ale po kolei. Logistyczni przyjechali do Woli w bardzo solidnym składzie. Był Darek Piotrowicz, był Hubert Sochacki, a przede wszystkim Bartek Balcer. O możliwościach tej trójki nie musimy nikogo przekonywać. A wydaje się, że chłopaki dali sobie trochę dodatkowej motywacji i wykorzystali fakt, że kurs na Lemę brzmiał 7.0. Nawet za 20 zł to już był potencjał na niezłą wygraną i chociaż nie stanowiło to oczywiście głównej motywacji „Pomarańczowych”, to widać było, że bardzo im zależy. I to na pewno trochę zaskoczyło PrefBud. Drużyna Rafała Kowalczyka mogła spodziewać się spacerku, a tutaj się okazało, że w mgnieniu oka trzeba przestawić myślenie i potraktować ten mecz bardzo poważnie. Pierwsza połowa była jednak dobra w wykonaniu urzędujących mistrzów. Chłopaki grali dojrzale, starali się kontrolować sytuację i powinni prowadzić, natomiast w końcówce popełnili prosty błąd i skończyło się na wyniku 2:2. Druga odsłona była jeszcze bardziej wyrównana i zdawaliśmy sobie sprawę, że im dłużej wynik nie będzie się zmieniał, to będzie to szansa dla Lemy. I to się potwierdziło. W 43 i 44 minucie ligowy outsider zdobył dwa gole z rzędu i na 5 minut przed końcem prowadził 4:2! Chyba wszyscy oczami wyobraźni widzieliśmy perspektywę pierwszej porażki obrońców tytułu, bo tutaj naprawdę czasu było mało, a rywal grał dobrze. PrefBud na szczęście bardzo szybko zanotował trafienie kontaktowe, no a potem przyszła sytuacja, która całkowicie odmieniła to spotkanie. Wszystko możecie zobaczyć TUTAJ, bo wczoraj na szybko zmontowaliśmy Kontrowersje Extra właśnie ze zdarzeniem, które miało tak brzemienne skutki. W skrócie – Lema miała na nodze piłkę meczową, nie wykorzystała jej a za chwilę sędzia za złą zmianę ukarał Bartka Balcera. Do akcji wkroczył Kacper Piątkowski, którego „opinię” arbiter wycenił na asa kier i Lema musiała bronić jednobramkowej przewagi w dwóch zawodników mniej. I nie dała rady – już w pierwszej akcji po wznowieniu gry PrefBud zdobył gola wyrównującego i chociaż rywale mogli jednego zawodnika przywrócić z ławki, to faworyci konsekwentnie ich punktowali i ze stanu 4:4 błyskawicznie zrobiło się 6:4. I było po meczu. Tak na chłodno to ten wynik podsumować można jednym zdaniem – to bardziej Lema przegrała to spotkanie, niż PrefBud je wygrał. Można teoretyzować, czy gdyby Kacper Piątkowski nie wyłapał czerwa, to być może Logistycznym grając o jednego mniej a nie dwóch, udałoby się dowieźć do końca np. remis. Ale już się o tym nie dowiemy. I nasze wnioski co do Lemy są dwa – przede wszystkim żal tego konkretnego meczu, bo stoimy na stanowisku, że to była porażka na własne życzenie. A po drugie – szkoda, że takim składem chłopaki nie przyjeżdżali zawsze, bo gdyby tak było, to zawodnicy z Radzymina graliby o górną połowę tabeli. I z tego też powodu nie jesteśmy krytyczni wobec PrefBudu. Bo z taką Lemą każdy zespół w 1.lidze miałby problem. Wydaje nam się, że w ekipie Rafała Kowalczyka gdzieś pojawiła się presja, bo perspektywa porażki z najsłabszym zespołem w tabeli, nigdy nie jest fajna. Ale przy pomocy szczęścia i przeciwników, udało się wyjść z tej beznadziejnej sytuacji, za co też należy się szacunek. Natomiast nie da się ukryć, że bardzo odczuwalny był brak Damiana Matuszewskiego. To spotkanie pokazało, ile wart dla drużyny był ten zawodnik i można jedynie żałować, że na własną prośbę pozbawił się udziału w takich spotkaniach, gdzie tak bardzo przydałby się kolegom z zespołu. No ale do tego musimy się już przyzwyczaić.
W zapowiedziach 6.kolejki nieprzypadkowo nawiązaliśmy do Retro. Ten zespół dość niespodziewanie, wręcz tylnymi drzwiami wszedł do pokoju, gdzie rozdawane są medale 2.ligi. Wcześniej mógł jedynie patrzeć, jak robią to inni, ale zwycięstwo nad Wolą Rasztowską połączone z porażką Bad Boys, otworzyło przed Patrykiem Kukwą i spółką nowe możliwości. I właśnie starciem z Bad Boys Retro mogło przedłużyć swoje nadzieje, ale warunek był prosty – ze Złymi Chłopcami liczyło się tylko zwycięstwo. I jak już wszyscy wiemy – gracze w białych koszulkach wykorzystali kupon promocyjny tak jak powinni. Czy można mówić o niespodziance? Chyba nie, bo nawet BETFAN kurs na Retro ustalił na poziomie 1,50, co przecież absolutnie nie korespondowało z tym, co mówiła tabela. Ale bukmachera zmusiły do tego okoliczności związane ze składem Bad Boys. Bo nie dość, że do grona kontuzjowanych dołączył ostatnio Piotrek Stańczak, to w niedzielę brakowało też aż trzech braci Woźniak – Daniela, Mateusza i Pawła. To były gigantyczne osłabienia, jednak zespół z Ostrówka nie chciał się nimi tłumaczyć. Wyszedł na boisko z chęcią odniesienia zwycięstwa i możemy śmiało napisać, że na skład osobowy jaki pojawił się przy Warszawskiej 41, to ta drużyna zaprezentowała się lepiej, niż mogliśmy się spodziewać. Długo walczyła o to, by przynajmniej tutaj zremisować, a kluczowa dla losów spotkania była 40 minuta. Przy stanie 2:3 Radek Stańczak nie wykorzystał doskonałej okazji do doprowadzenia do remisu, a za chwilę poszła akcja Retro, którą świetnie spuentował Kamil Ryński i przewagi dwóch goli nie można już było roztrwonić. Być może styl który dał pełną pulę nie był super-przekonujący, natomiast w starciu o takiej stawce liczy się tylko jedno – wynik. Triumfatorzy zrobili po prostu to co musieli i chociaż losy brązowego medalu wciąż nie zależą tylko od nich, to sam fakt, że wciąż są w grze o ten krążek, powinien być dla nich krzepiący. Teraz trzeba wygrać z Tygłysami i liczyć, że Bad Boys nie dadzą rady z Oknotech. I chyba wszyscy stwierdzimy, że to całkiem realny scenariusz, chociaż Złych Chłopców absolutnie nie zamierzamy skreślać. Bo oni nawet w tym meczu, gdzie mieli tak duże problemy kadrowe, pokazali że im zależy. I jeśli na OknoTech przyjadą w możliwie najlepszym zestawieniu, to wcale nie jest powiedziane, że w ostatniej kolejce będą skazani wyłącznie na to, co zrobi Retro. Walka o brąz będzie więc trwała do samego końca.
Na medale nie mają już szans Wola Rasztowska i Tygłysy. Ale znamy jednych i drugich nie od dziś i wiemy, że to nie są drużyny, które nie widząc dla siebie wielkich perspektyw, nagle odpuszczają i przestaje im zależeć. Na koniec sezonu zawsze przyjemniej zająć miejsce w górnej połowie niż w dolnej i właśnie o to toczyła się tutaj walka. Do tej bitwy i to zanim ona się jeszcze rozpoczęła, obydwa zespoły przystąpiły poharatane. W Woli znowu zabrakło kapitana Mateusza Kowalczyka, z kolei w obozie przeciwników nie było Krzyśka Zycha czy braci Białek i ogólnie skład liczył tylko siedem osób. To wszystko powodowało, że tutaj bardzo trudno było przewidzieć wynik. Ale ostatecznie to Wola zrobiła ważny krok w kierunku czwartego miejsca. Ogólnie oglądaliśmy w miarę równe starcie, natomiast większa kultura gry była po stronie miejscowych. W wielu fragmentach spotkania późniejsi triumfatorzy fajnie dzielili się piłką, dobrze wymieniali się pozycjami, a pojawił się też element szczęścia, bo przynajmniej przy dwóch golach jakie tutaj zdobyli, bramkarz Tygłysów czyli popularny Jaszyn, miał szansę piłkę odbić. Z kolei Andrzej Grudziński, czyli strażnik świątyni Woli, był w swoich interwencjach bardzo pewny. Sam fakt, że nie puścił gola przez 50 minut już budzi uznanie, aczkolwiek gdyby tak przeliczyć te naprawdę dogodne sytuacje wykreowane przez Tygłysy, to nie było tego wiele. Dwie, może trzy. I to był podstawowy problem tego zespołu – brakowało kogoś, kto szarpnie, kto stworzy przewagę, kto będzie non stop nękał rywala. Wiele piłek zagrywanych do przodu było na alibi i bardzo szybko padały one łupem dobrze zorganizowanej defensywy oponenta. Z kolei Wola, gdy już zapędzała się w okolice pole karnego, to była groźna. Dlatego wynik 3:0, jakim się tutaj skończyło nie budzi zastrzeżeń. Być może mógłby on być ciut niższy, ale dla jednych i drugich nie ma to większego znaczenia. Wola wygrała tym samym drugi mecz w sezonie i pozostaje jej zrobić wszystko, by na tym się nie skończyło. A Tygłysy? Ten pierwszy wspólny sezon pod nową nazwą trochę ich doświadcza, ale podtrzymujemy swoje zdanie, że ta edycja jest dla nich głównie testowa. A ich prawdziwe oblicze zobaczymy jesienią.
A równo w południe rozpoczął się mecz, który miał przyklepać mistrzostwo dla OknoTech. I to miała być jedynie formalność, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie mógł przypuszczać, że absolutny lider 2.ligi jest w stanie potknąć się na drużynie, która od pierwszej kolejki okupuje ostatnią lokatę w ligowej hierarchii. A gdy okazało się, że Old Stars na mecz dojechał praktycznie bez zmian (rezerwowy Patryk Matysiak był kontuzjowany i wszedł jedynie na kilka minut), to jedynym pytaniem jakie sobie zadawaliśmy było to, czy za chwilę nie będziemy świadkami strzeleckiego rekordu. Ale mimo, że kadra ekipy z Kobyłki była wąska, to do tych co przyjechali nie możemy mieć żadnych pretensji. Zostawili na boisku masę zdrowia i co by nie mówić – przegrana 1:14 nie przynosi im wstydu. Wiadomo – to mogło się skończyć dużo wyżej, natomiast do ostatnich sekund walczyli, by ta porażka była jak najniższa. Poza tym przeprowadzili też kilka akcji zaczepnych i po jednej z nich zdołali nawet zainkasować trafienie honorowe. Dobre i to. Z kolei Oknotech, nawet jeśli mógłby tutaj wygrać dwa razy wyżej, to chyba też nie będzie niczego rozpamiętywał. Widząc, że rywal ma takie problemy, na pewno ciężko jest się zmobilizować do maksymalnego wysiłku. I to było widać. Najważniejsze, że został zrealizowany cel nadrzędny, czyli awans do elity i to w glorii triumfatora 2.ligi. Teraz trzeba jeszcze postawić kropkę nad i, pokonując Bad Boys i zaliczając komplet zwycięstw. Dlatego z otwieraniem szampana jeszcze byśmy się wstrzymali, bo zasmakowany po szóstej wiktorii z rzędu będzie smakował znacznie lepiej niż teraz.

A gdyby była taka opcja, to przy okazji opisu kolejnego spotkania, najchętniej spuścilibyśmy na nie kurtynę milczenia. Gdy Magnatt kilka tygodni temu przegrywał wysoko z PrefBudem, myśleliśmy że gorzej już być nie może. Jakże się pomyliliśmy… Wczoraj dawny Stankan zapisał być może najgorszy mecz w swojej przygodzie z amatorską piłką i przegrał z Al-Marem aż 2:20!! I to nie jest tak, że nie miał ludzi – owszem, nie było bramkarza, być może jeden rezerwowy więcej też by się przydał, ale to absolutnie nie kwalifikowało się do takiej bezradności, jaką zaprezentowała drużyna Radka Turowskiego. Co więcej – Magnattowi początkowo naprawdę się chciało. Ale gdy zobaczył, że rywal każdą okazję zamienia na gola, to mu się odechciało. Zaczęły się proste błędy, brak powrotu do obrony i mimo różnych prób, wielokrotnych rotacji na pozycji bramkarza, nic się tutaj nie zgadzało. A Al-Mar punktował. Bo okazało się, że gdyby wygrał tutaj różnicą dziewiętnastu goli, to przeskoczyłby w tabeli PrefBud, a to miałoby ogromne znaczenie w kontekście wielkiego finału. Bo wówczas ekipa Marcina Rychty mogłaby sobie pozwolić na remis w spotkaniu o wszystko. I gdy w 45 minucie Adam Baran zmienił wynik na 20:1, wydawało się, że drużyna z Wołomina jest na dobrej drodze by swój cel osiągnąć. Zwłaszcza że w powietrzu wisiały kolejne gole. Ale wtedy rozpoczął się festiwal nieskuteczności Al-Maru, który połączony z tym, że w ostatniej akcji spotkania gola dla Magnatta zdobył Mariusz Wdowiński spowodował, że Al-Mar musiał się obejść smakiem. No cóż, być może uznał, że nie ma to większego znaczenia, aczkolwiek gdyby się okazało, że tego gola zabraknie chłopakom w końcowym rozrachunku, to rozczarowanie będzie ogromne. Ale na ten moment nie ma co o tym myśleć. I na tym opis tej „rywalizacji” chyba zakończymy, bo już w jej trakcie wszyscy się męczyliśmy. I nie ma sensu przeżywać tego na nowo. Zwłaszcza że dużo lepsze było kolejne spotkanie….
… w którym po dwóch stronach barykady stanęły AutoSzyby i Al-Maj Car. Stawka była duża, bo przegrany praktycznie pozbawiał się szans na trzecie miejsce. I w każdych innych okolicznościach faworytem byłyby Szyby, ale w niedzielę ten zespół miał gigantyczny problem – nie było Bartka Bajkowskiego. Nieobecność tego zawodnika praktycznie zrównała szanse na zwycięstwo jednych i drugich, aczkolwiek w obozie Kamila Wiśniewskiego pojawił się i Łukasz Flak, a był także Mateusz Hopcia, więc mimo wszystko ciut więcej szans na happy end dawaliśmy faworytom. Ale ci nie wywiązali się ze swojej roli tak jak powinni. I już tłumaczymy Wam dlaczego. Przede wszystkim dlatego, że Al-Maj zagrał bardzo mądrze taktycznie. Swoją grę sprowadził to mało przyjemnej w oglądaniu, lecz skutecznej pod kątem wyniku taktyki polegającej na bardzo niskiej obronie, gdzie nikt nie przekraczał linii środkowej boiska. I to była mądra decyzja, bo miała na celu wyhamowanie szybkich zawodników rywala, co się udało. AutoSzyby mimo że miały ogromną przewagę w posiadaniu piłki, to w sytuacji, gdzie było tak dużo ludzi na małej przestrzeni, ciężko było tej ekipie zrobić coś konstruktywnego. Ale sam mecz rozpoczął się dla faworytów świetnie – gola zdobył Mateusz Hpcia, a potem w słupek strzelił Łukasz Flak. Al-Maj wiedział, że jeśli okoliczności zmuszą go do odrabiania dużych strat, wówczas trzeba się będzie odsłonić, ale póki różnica wynosiła tylko jedną bramkę, nie należało zmieniać taktyki, tylko cierpliwie czekać. I ta cierpliwość została nagrodzona. Markowianie złapali oddech i najpierw odrobili straty, a potem wyszli nawet na prowadzenie. Ostatecznie pierwsza połowa skończyła się jednak remisem, a na początku drugiej to Szyby znów były o gola z przodu. Ale i tutaj riposta zespołu Grześka Wojdy była błyskawiczna – strzał Mateusza Kostrzewy, rykoszet i jest 3:3! Finałowy kwadrans zapowiadał się kapitalnie a wszystko rozstrzygnęło się w 47 minucie. To wtedy piłkę na wagę trzech punktów dla AutoSzyb miał Oskar Bajkowski. Warunki były idealne, ale strzelający przegrał pojedynek z Darkiem Wasiem. I to się zemściło – Al-Maj Car wywalczył sobie rzut wolny, piłkę uderzył Łukasz Grochowski, a ta minęło po drodze wielu zawodników i wpadła przy samym słupku bramki Mateusza Bajkowskiego. Po tym ciosie AutoSzyby już się nie podniosły. Taka porażka na pewno boli, bo nie dość, że nie musiało do niej dojść, to ma swoje konsekwencje – na 95% Szyby po raz kolejny nie zdobędą medalu. I trochę znowu na własne życzenie a piszemy to zarówno w kontekście tego meczu, jak i kilku ostatnich. Ale nie odbierajmy sukcesu Al-Majowi. Pokusimy się o dość specyficzne podsumowanie, że ich niedzielny futbol był czasami archaiczny. Wykopywali piłki byle dalej, wiele ich strzałów leciało w kosmos, a większość bramek które zdobyli, to były bramki z … czterech liter. Jedna po ewidentnym błędzie bramkarza, kolejna po bezczelnym rykoszecie, inna bezpośrednio z wolnego. Ale oni wiedzieli, że tak to będzie wyglądało. Objęli mało efektowną, lecz jedyną prawidłową strategię, którą realizowali od pierwszego do ostatniego gwizdka sędziego. Dlatego jeśli ktokolwiek by powiedział, że to było przypadkowe zwycięstwo, to spotkałoby się to z naszą stanowczą reakcją. Bo przypadku nie było tutaj ani trochę.
Na podobne emocje co wyżej liczyliśmy także w przedostatnim spotkaniu. I były podstawy by sądzić, że Show Team wcale nie będzie miał gładkiej przeprawy z Joga Bonito, bo grę tych drugich wielokrotnie w tym sezonie chwaliliśmy i trzymaliśmy kciuki, by po niedzielnej potyczce tradycji stało się zadość. No ale niestety. Mimo, że Show Team wystąpił bez Janka Malinowskiego i Radka Wiśniewskiego, to bez żadnych problemów poradził sobie z zespołem nieobecnego Bartka Brejnaka. Było to spotkanie bez wielkiej historii, bo już po 17 minutach faworyci prowadzili 5:0, a koncert gry dawał Piotrek Bober. Zdradzimy Wam, że po dokładnej analizie wyszło nam, iż w pierwszej połowie pierwsze pięć strzałów Show Teamu, to było pięć bramek. Niesamowita skuteczność, w pewnym sensie spowodowana również tym, że rywale nie mieli niestety nominalnego bramkarza, a Kuba Pełka chociaż się starał, to czasami brakowało mu doświadczenia i przepuszczał strzały nawet z dalszej odległości. To wszystko spowodowało, że szybko musieliśmy nastawić się na mecz, gdzie po prostu wyczekiwaliśmy ostatniego gwizdka. Emocji nie było, Show Team w drugiej połowie kontrolował losy spotkania i dopiero przy stanie 9:1 trochę odpuścił, co Joga wykorzystała i zdobyła trzy gole z rzędu. Ale to było jedynie przypudrowanie być może najsłabszego występu graczy Bonito w tym sezonie. Przede wszystkim za łatwo dopuszczali rywali do sytuacji bramkowych i zupełnie nie wyciągali wniosków z poprzednich starć przeciwnika, bo tylko tak możemy wytłumaczyć sytuację, w której wspomniany Piotrek Bober oddawał strzały bez krycia, a wiadomo że na takie rzeczy pozwalać mu nie wolno. Możemy oczywiście żałować, że w Jodze zabrakło Darka Wasiluka czy Bartka Lipskiego, no ale nawet bez nich oczekiwaliśmy po Jodze trochę więcej. Ten mecz z boku oglądał Łukasz Pokrzywnicki, a więc były zawodnik Bonito i mieliśmy takie przeświadczenie, że właśnie kogoś takiego zabrakło Jodze. Lidera, który czasem krzyknie, czasem poustawia, podpowie, wpłynie na kolegę. No ale to se ne vrati 😉 A Show Teamowi możemy jedynie pogratulować – pewne zwycięstwo, gwarancja srebrnego medalu i awans do 1.ligi. I co chyba najważniejsze – pozbycie się łatki zespołu, który sam rzuca sobie kłody pod nogi. Szkoda że tak późno, ale miejmy nadzieję, że tak już pozostanie na długo.
Zeszło nam się z tymi opisami – nie ma co ukrywać. No ale tak jak niektóre potyczki wymagały zaledwie kilkuzdaniowego opisu, bo po wyniku można było się zorientować co i jak, tak wiele było takich, gdzie relacja wymaga szczegółów. I podobnie będzie przy okazji ostatniego meczu, w którym wzięły udział Black Dragons i RDK Szewnica. Zacznijmy od tego, że spotkanie rozpoczęło się od przywitania. Było to zaplanowane, bo ostatni mecz jednych i drugich jeszcze w Lidze Bobra zakończył się przedwcześnie i nawet jeśli nie znamy detali, to domyślamy się, że pojawiło się wówczas trochę złej krwi. Żeby oczyścić atmosferę Marcin Białek wpadł na fajny pomysł, by już na starcie przybić sobie piątki i tak też się stało. No ale na tym uprzejmości musiały się skończyć, albowiem to nie był zwykły mecz. Zwycięzca robił skok na trzecie miejsce w tabeli, co przecież jeszcze kilka tygodni temu dla obydwu zespołów było raczej abstrakcją. Po obydwu stronach widzieliśmy dużą determinację, co przełożyło się na naprawdę dobry i intensywny mecz. A kto okazał się lepszy piłkarsko? Black Dragons! Piszemy to z wykrzyknikiem, bo o ile w tym sezonie podopieczni Serka Modzelewskiego mieli przebłyski niezłej gry, tak bardzo rzadko potrafili zagrać całe spotkanie na równym dobrym poziomie. A tutaj to się udało. Można powiedzieć, że chłopaki zaprezentowali się dużo dojrzalej, niż wskazywałby na to ich wiek. Grali odpowiedzialnie, mądrze, byli skuteczni i przede wszystkim – potrafili zneutralizować poczynania Szewnicy. A Szewnica próbowała naprawdę na wiele sposobów, tyle że gra tej ekipy nie mogła nabrać tempa. Szarpał Adam Michalik, dużo pracował Kacper Mróz i tak moglibyśmy wymieniać, ale w żadnym momencie to się nie zazębiło na tyle, by Marcin Białek mógł być zadowolony. I to jest w dużej mierze zasługa właśnie Czarnych Smoków. Pierwsza połowa to koncert taktyczny późniejszych zwycięzców, natomiast w drugiej szala zaczęła się delikatnie przechylać na stronę RDK. Ze stanu 2:0 zrobiło się 2:1, a w 40 minucie Kacper Mróz po sprytnie rozegranym rzucie wolnym trafił w słupek! Kto wie, jakby to się skończyło, gdyby nie kilkanaście centymetrów różnicy. Ta zmarnowana okazja miała swoje konsekwencje – Szewnica musiała się otworzyć, co zaowocowało kontrą dla Black Dragons, gdzie sytuację sam na sam z Adamem Sabalą wykorzystał Kuba Ratajczak i wszystko było już jasne. Brawa dla Black Dragons, bo zasłużyli na triumf i tym samym są o krok od powtórzenia sukcesu z poprzedniego sezonu. Ale ten chyba będzie smakował jeszcze lepiej, bo nie był spodziewany i niewiele go zapowiadało, chociaż trzeba zrobić jeszcze jeden krok. Natomiast Szewnica musi obejść się smakiem. Dała w niedzielę niezły mecz, ale czegoś jej zabrakło i pewnie ta analiza co to było, trwa do dziś. Ale jesteśmy przekonani, że i w niej znajdzie się sformułowanie, że tego dnia rywal był po prostu odrobinę lepszy. I trzeba się z tym pogodzić.

Wszystkie statystyki z minionej serii gier znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. Co do terminarza na najbliższą niedzielę, to zagramy Puchar Ligi a grupy i rozpiska pojawią się w środę do południa.
PS: Czytasz nasze relacje? Polub je na Facebooku TUTAJ.