Beer Team nabiera rozpędu. Retro na dnie drugiej ligi.


Nie tak miała wyglądać ta niedziela! Miało być deszczowo i pochmurnie, tymczasem gdy przyszło co do czego, to wczoraj wiele meczów zostało rozegranych we wręcz komfortowych warunkach. Z jednej strony to dobrze…

… ale z drugiej byliśmy na to zupełnie niegotowi 😉 Szkoda, że tak to się ułożyło, bo gdybyśmy wiedzieli, to w tym miejscu nie pisalibyśmy tego, co teraz czytacie, ale prezentowali Wam link do transmisji na żywo z wczoraj. Mówi się trudno, a dla nas to też nauczka, by być gotowym na każdą ewentualność. A chociaż prognozy zawiodły, to spotkania trzeciej kolejki okazały się bardzo ciekawe i wreszcie nie było meczu, gdzie już po pierwszej połowie sprawa byłaby praktycznie rozstrzygnięta.

Kandydatem do takiego spotkania okazała się być pierwsza potyczka tego dnia. Jeszcze na kilka minut przed rozpoczęciem starcia Green Team – HandyManci drudzy mieli spory problem ze składem. Na szczęście kilku zawodników w porę dojechało na obiekt i chociaż próżno było szukać wśród nich Łukasza Mietlickiego czy Maćka Sadochy, to najważniejsze że ekipa Handy w ogóle się zebrała. Było jednak jasne, że o punkty będzie tutaj bardzo ciężko, zwłaszcza że chociaż jest to mecz przyjaźni (zawodnicy obydwu ekip bardzo się lubią, czego potwierdzenie znajdziecie poniżej), to obrońcy tytułu nawet ze względu na tę znajomość, taryfy ulgowej nie włączą. Ten kto jednak spodziewał się pogromu – srogo się zawiódł. Może i Hendymeni byli nieliczni, ale zagrali dobre zawody i absolutnie nie powinni się swojej postawy wstydzić. Dziś można też gdybać, czy gdyby w 15 minucie Łukasz Pasik wykorzystał idealną okazję przy 0:0, o tym spotkaniu nie pisalibyśmy w kategoriach wielkiej sensacji. Świetna interwencja Kamila Portachy nie pozwoliła jednak na radość w obozie Krzyśka Smolika, a chwilę później było już 2:0 dla Zielonych. Ale i wtedy przegrywający się nie załamali, zdobyli nawet bramkę po trafieniu samobójczym Mateusza Bali, lecz na więcej nie było ich stać. W końcówce opadli już trochę z sił, dostali jeszcze dwie bramki, jednak na nasze oko był to ich najlepszy występ w tym sezonie. I chociaż różne głosy dobiegają z ich obozu, to takie spotkania jak to pokazują, że szklankę powinni widzieć do połowy pełną, a nie pustą. No a gdy okaże się, że Green Team po raz drugi z rzędu wywalczy mistrzostwo, to na koniec sezonu i im na pewno coś „spadnie” z mistrzowskiej fety. A widząc jak gra urzędujący mistrz, jest to naprawdę realny scenariusz.

Trudno z kolei jednoznacznie ocenić następny pojedynek, jaki miał miejsce 16 maja. Z jednej strony – AutoSzyby i Copa postarały się o grad bramek i sporo podbramkowych okazji, ale wiadomo że ma to też drugą stronę medalu – zawodnicy odpowiedzialni za to, by tych goli było jak najmniej, pewnie mają sobie coś do zarzucenia. Warto jednak zacząć od tego, że Szyby przyjechały mocno okrojonym składem. Tak jak na Green Team Kamil Wiśniewski zebrał optymalną kadrę, tak wczoraj brakowało choćby Bartka Bajkowskiego, Rafała Muchy czy Tomka Mikuska. Mimo to do pewnego momentu gra zawodników w białych koszulkach mogła się podobać. Niestety mniej więcej po kwadransie gry przyszedł kryzys, którą tę drużynę trzymał aż do początku drugiej połowy i z wyniku 2:2 zrobiło się 2:7! Spodziewaliśmy się pogromu, tymczasem AutoSzyby wzięły się w garść i w odstępie zaledwie ośmiu minut zanotowały serię czterech trafień pod rząd! Teraz już zupełnie nie wiedzieliśmy, w którą stronę ten mecz może się potoczyć. Kluczowa okazała się bramka z 39 minuty Mateusza Marcinkiewicza, która ostudziła zapał konkurentów i ze spektakularnej remontady nic ostatecznie nie wyszło. Być może z tego też powodu w końcówce spotkania kilku graczy Szyb otrzymało żółte kartki, a ponieważ ostatnia z nich miała miejsce 30 sekund przed ostatnim gwizdkiem, sędzia darował sobie rozgrywanie ostatniej akcji i słusznie zakończył mecz. Zachowanie niektórych graczy Szyb było niepotrzebne, a wypominanie jednego faulu który wg nich powinien się skończyć kartką – to chyba kolejna próba znalezienia winnego porażki gdzie indziej, niż we własnym obozie. No a niestety – tutaj trzeba po prostu spojrzeć w lustro. Copa była lepsza, wygrała zasłużenie, a Szyby powinny tę porażkę przyjąć z godnością, zwłaszcza że miały fragmenty naprawdę dobrej gry. Dobrze, że Kamil Wiśniewski starał się to wszystko łagodzić, chociaż z niektórymi zawodnikami powinien on odbyć poważną rozmowę. Że dopóki nie nauczą się jak przegrywać z godnością, to może niedziele powinni spędzać inaczej, niż na piłkarskim boisku.

A o tym, jak może wyglądać dobry mecz, gdzie po 50 minutach jedni i drudzy potrafią sobie przybić piątki i nie szukać winnego w sędzim pokazała konfrontacja Show Teamu z Al-Maj Car. Niektórzy mogli nas posądzić o rozdwojenie jaźni. Z jednej strony na BETFAN stawiamy na markowian, a w zapowiedziach piszemy, że sukces ekipy Przemka Matusiaka też nas nie zdziwi. Jasne, tak jak nie można być trochę w ciąży, tak i tutaj zwycięzca mógł być tylko jeden. Nasza asekuracja była spowodowana wyłącznie tym, że Al-Maj przyjeżdża na mecze w różnych garniturach i zastanawialiśmy się jaki wybierze tym razem. Okazało się, iż wybrał całkiem dostojny, bo skład był niezły, co zapowiadało ciekawą rywalizację o pełną pulę. Ale Show Team znów pokazał klasę. Pewnie się powtarzamy – nie jest to ekipa grający jakiś super efektowny futbol, ale być może najbardziej efektywny w lidze. Chłopaki po raz kolejny potrafili zaskoczyć swojego rywala w początkowych fragmentach obydwu połów, co wydaje się stałym elementem ich piłkarskiego repertuaru i gdy na początku drugiej odsłony było już 3:0, powoli grzebaliśmy szanse Al-Maju. Ale Grzesiek Wojda i spółka w pewnym momencie w końcu zaczęli grać lepiej. Efektem tego były dwa trafienia, które zmniejszyły ich straty do zaledwie jednej bramki, a ponieważ kolejne ataki nie ustawały, to tutaj wszystko było jeszcze możliwe. Ale wtedy Show Team wyciągnął asa z rękawa – świetny strzał Patryka Sulewskiego i robi się 4:2! Markowianie nie spuszczali jednak głów, wykorzystali osłabienie rywali po żółtej kartce dla kapitana przeciwników i za chwilę znów byli tylko o bramkę z tyłu. Można więc sobie wyobrazić, jak wyglądały ostatnie sekundy tej potyczki. Show Team skupiał się już głównie na obronie prowadzenia i milimetry zdecydowały o tym, że w końcowym rozrachunku dowiózł je do końca. A to dlatego, że w 49 minucie w słupek trafił Alan Wojda! To była piłka meczowa dla Al-Maju, który jednak nie wykorzystał okazji i przegrał to spotkanie. Ale czy może być rozczarowany? Chyba nie. Przespana pierwsza połowa, przespany początek drugiej i powrót do meczu okazał się spóźniony. Show Team na przestrzeni 50 minut zaprezentował równą formę i dostał za to nagrodę, jednak brawa za dobre i emocjonujące widowisko należy się obydwu stronom, bo to spotkanie upłynęło nam naprawdę w oka mgnieniu.

Nasz wzrok nie męczył się też podczas meczu numer 4. Co prawda byliśmy świadomi, że Al-Mar prawdopodobnie nie będzie miał większych problemów z Bad Boys, ale z drugiej strony widzieliśmy już w piłce amatorskiej tyle, że przesądzać również niczego nie chcieliśmy. Gdy jednak Źli Chłopcy przyjechali głównie starą gwardią, to wiedzieliśmy, że ugranie tutaj choćby punktu będzie ich ogromnym sukcesem. I tak zastanawiamy się, czy pisząc te słowa 24h po spotkaniu, możemy stwierdzić, że ten remis był faktycznie blisko? I tak i nie. Al-Mar był tutaj stroną dominującą, miał dużo wyższy procent posiadania piłki, ale czasami grał zbyt nerwowo. Zamiast grać do bólu, aż któryś z zawodników znajdzie się na dogodnej pozycji, nierzadko podejmował pochopne decyzje. Ale nie miało to poważnych konsekwencji, bo w 30 minucie i tak było już 4:1, więc sprawa całej puli wyglądała na rozstrzygniętą. Bad Boysi grali jednak konsekwentnie i zostali za to nagrodzeni. Najpierw genialnym uderzeniem popisał się Piotrek Stańczak, który przejął piłkę i widząc że Maciek Sobota jest wysunięty daleko od własnej bramki, zafundował mu kapitalnego loba, po którym dłonie same składały się do oklasków. Potem prosty błąd popełnił Marcin Rychta, Jarek Przybysz wykorzystał sytuację sam na sam i było już tylko 3:4! I gdyby zawodnikom z Ostrówka udało się ten wynik jeszcze trochę przetrzymać, to kto wie… Ale nie udało się – za chwilę Paweł Maliszewski dał Al-Marowi powrót do bezpiecznego prowadzenia i na tym emocje się skończyły. Paradoks tego meczu polega jednak na tym, że niewykluczone, iż to przegrani byli ze swojej postawy zadowoleni bardziej aniżeli ci, którzy do swojego konta dopisali zwycięstwo. Najważniejsze dla Al-Maru były jednak punkty, bo dzięki nim wciąż jest szansa, że ten debiutancki sezon w S6 może być dla nich udany. Z kolei Bad Boys drugi mecz z rzędu karmią się dobrymi, lecz niepunktowanymi występami. Niby lepsze to, niż taka porażka jak z PrefBbudem, no ale musimy im przypomnieć, że piłkarska tabela „dobrego wrażenia” niestety wciąż nie bierze pod uwagę 😉

Po dobrym początku w odwrocie jest za to Joga Bonito. Jesteśmy pewni, że gdy chłopaki wygrywali z Box Gardą na inaugurację, to pomyśleli sobie – to może być nasz sezon. Ale jeśli tak było, to powiedzmy sobie uczciwie – oni sami sobie nie pomagają. Na mecz z Lemą, gdzie wcale nie stali na straconej pozycji, przyjechali bez Tomka Sieczkowskiego i Kacpra Cebuli, co w połączeniu z wykartkowanym Mariuszem Ochocińskim poddawało pod dyskusję temat, czy oni mają kim zagrozić Logistycznym. No i jak widać po wyniku – odpowiedź była niestety negatywna. Strzelając jednego gola trudno marzyć o zwycięstwie, aczkolwiek trzeba oddać ekipie Bartka Brejnaka, że długo trzymała się dzielnie. Duża w tym zasługa Łukasza Trąbińskiego. Zastępca Darka Wasiluka bronił bardzo dobrze, pomagał też w rozegraniu i do 22 minuty to wszystko jakoś się trzymało. Ale wtedy fatalny błąd popełnili obrońcy. Nie wyjaśnili dalekiej piłki zagrywanej od bramkarza rywali, przejął ją Darek Piotrowicz i to był początek końca Jogi. W drugich 25 minutach sprawa szybko się wyjaśniła, zawodnicy z Radzymina poczuli krew, nie wypuścili konkurenta ze swoich objęć i konsekwentnie go obijali. Jogę stać było jedynie na honorowe trafienie Daniela Więcka. Lema kontynuuje więc passę zwycięstw nad Bonito i utrzymuje na samym szczycie ligowej tabeli. A o tym, jak szeroką ma kadrę niech świadczy to, że dopiero pierwszy mecz w tym sezonie rozegrał Darek Piotrowicz i na sześć goli zespołu, przy pięciu miał bezpośredni udział. Strach pomyśleć co będzie, gdy Kacper Piątkowski zawsze będzie dysponował optymalnym składem. Wówczas obrona pozycji lidera może się okazać skuteczna, bo aż przyjemnie się patrzy jaki ten zespół zrobił progres względem tego, gdy w wakacje 2020 widzieliśmy go w Strefie Szóstek po raz pierwszy.

Teraz wracamy na chwilę do pierwszej ligi. Około godziny 14:00 rozpoczął się bowiem wyczekiwany przez nas pojedynek – PrefBud kontra Beer Team. Ci pierwsi byli do tego momentu niepokonani, drudzy wygrali tydzień wcześniej z HandyMan i wiedzieliśmy, że ich forma zwyżkuje. I nie pomyliliśmy się. Sam mecz stał na dobrym poziomie. Jedyne czego możemy żałować, to że po stronie PrefBudu mało dyspozycyjny był Krzysiek Zabrzecki, bo nie dość, że przyjemnie się patrzy na grę tego zawodnika, to jeszcze daje on swojej ekipie mnóstwo jakości. Brakowało też Piotrka Zawadzkiego, który również kapitalnie zaprezentował się siedem dni wcześniej. Niby Beer Team także miał swoje problemy (brak Konrada Kanona czy Pawła Cackowskiego), ale jednak PrefBud ma węższy skład i gdy ktoś się posypie, to robi się problem. Mimo to zawodnicy z Tulewa nie poddawali się i można powiedzieć że dopiero w okolicach 40 minuty pękli, co pozwoliło konkurentom rozwinąć skrzydła. Do tego momentu atakowali jedni i drudzy, choć ciut więcej aktywności wykazywali podopieczni Mateusza Karpińskiego. Ale nie ma się co dziwić – Krzysiek Giera czy bracia Banaszek to długodystansowcy, znakomicie znoszą trudy całego spotkania i potrafią tak samo szybko biegać zarówno na początku spotkania, jak i na końcu. I chyba to było elementem decydującym. Beer Team w drugiej połowie zabiegał rywali, zmęczył ich całkowicie, dzięki czemu niektóre z bramek zdobył dołożeniem stopy do „pustaka”. Nie jest to na pewno dobra informacja dla reszty ekip, że ta lokomotywa zaczyna się rozpędzać. I chyba też w związku z tym również PrefBud nie może mieć sobie nic do zarzucenia. Walczył na tyle, na ile tego dnia było go stać. Rywał był jednak lepszy, dlatego przegrani muszą już o tym meczu zapomnieć i punktów potrzebnych do podium poszukać przy najbliższej okazji.

A propos punktów… Ich smak był jak dotąd nieznany dla przedstawicieli Retro i Box Gardy. Dwa mecze, dwie porażki i możemy Wam uczciwie powiedzieć, by trochę nie obniżać morale w tych drużynach, celowo połączyliśmy je w parę w trzeciej kolejce. Chcieliśmy, by wreszcie dostały mecz, w którym będzie realna szansa na zwycięstwo. Ale to oczywiście niosło za sobą ryzyko, bo ten kto by tutaj przegrał, nie za bardzo miałby argument, by z optymizmem patrzeć w przyszłość. I dziś już wiemy, że ta smutna konstatacja doświadczyła graczy Retro. Stanowi to dla nas małego rodzaju zdziwienie, bo mimo wszystko obóz Darka Rosłona jawił się jako minimalny faworyt. I wystarczy spojrzeć na statystyki, żeby zobaczyć, iż ten zespół zrobił wiele, by to spotkanie wygrać. Więcej strzałów, więcej okazji podbramkowych, pewnie i więcej posiadania piłki – tylko co z tego, skoro końcowy wynik brzmiał 2:5. Co o tym zdecydowało? Kluczowa kwestia jest taka, że Bokserzy byli po prostu skuteczniejsi. Jak już zapuszczali się w pole karne rywala, to zazwyczaj z efektem bramkowym. Z kolei Retro kombinowało. Czasami chłopaki mieli przewagę w kontrze, ale podejmowali złe decyzje i zamiast bramki, szła akcja w drugą stronę. To się wszystko mściło. Brakowało tam również Mateusza Meirowskiego, który swoim zdecydowaniem na pewno nie pozwoliłby, by tyle miejsca mieli Rafał Saks czy Daniel Jaros. Ale to wszystko tylko dywagacje. To co ważne, to również kwestia motywacji. Box Garda wreszcie więcej grała niż gadała i komentowała. Była pozytywna mobilizacja i to zaowocowało. Oczywiście nie damy sobie ręki uciąć, że to początek ich triumfalnego marszu, że teraz wszyscy rywale będą przed nimi padali na kolana. Ale coś tu się powoli tworzy i to jest z ich perspektywy bardzo ważne. A Retro? No niestety – źle to wygląda. Oby tylko to nie zdemotywowało drużyny, bo wiadomo że w każdym kolejnym meczu widoki na wygraną będą jeszcze mniejsze. A wtedy niektórzy pewnie dwa razy się zastanowią, czy przyjechać do Woli. Oby tak nie było, tym bardziej że ciągle liczymy że to wszystko w końcu się zazębi. Pytanie tylko jak długo przyjdzie nam na to poczekać.

A wczoraj na naszym Facebooku pewnie niejednym fanem S6 wstrząsnęła wiadomość, że AKS Elektro był o włos od urwania punktów Black Dragons. I mimo że piszący te słowa był równocześnie uczestnikiem tego spotkania, to nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Elektryczni już z Box Gardą pokazali przebłyski dobrej gry i z trochę osłabionymi Smokami liczyły na niespodziankę. No właśnie – po stronie zespołu Serka Modzelewskiego brakowało kilku ważnych ogniw. Nie było Maćka Markwarta, nie było Karola Sawickiego, ale nawet bez nich gdyby BETFAN ustalał tutaj kursy, to pewnie oscylowałby on w okolicach 1,10. Tymczasem do przerwy do AKS prowadził 2:1! I to mimo faktu, że przegrywał 0:1. Drużyna Elektro grała nieźle z tyłu, dość swobodnie przenosiła ciężar gry na połowę przeciwnika i efektem tego były dwa gole, które spowodowały, że nad Warszawską 41 uniósł się zapach ogromnej sensacji. Zresztą – w drugiej połowie ten rezultat utrzymywał się aż do 40 minuty! Faworytom zaczęło się spieszyć, czasami dawała o sobie znać młodość i fantazja, a ponieważ należało już poświęcić obronę kosztem ataku, to AKS miał kilka okazji, by to spotkanie „zabić”. Ale nie zrobił tego, z kolei młode wilki z Wołomina w pewnym momencie zaryzykowały na tyle, że w ataku znalazł się Serek Modzelewski. I to właśnie on tchnął w zespół nowego ducha i to jego gol odwrócił losy spotkania. Z wyniki 1:2 zrobiło się zaraz 3:2, chociaż przy ostatnim trafieniu pecha miał Adam Pietkiewicz, któremu piłka prześlizgnęła się gdzieś po dłoniach i wpadła do siatki. A szkoda, bo bramkarz AKSu bronił kapitalnie i mógł być jednym z bohaterów spotkania. A ponieważ czas uciekał, Elektryczni w ostatnich minutach postawili już wszystko na jedną kartę. Zamysł był słuszny, niestety realizacja zawiodła, a graczy w bordowych koszulkach dobił w ostatnich sekundach Patrick Kluk. Ale nawet w Wołominie słychać było odgłos kamienia, jaki spadł z serca graczy Black Dragons. To była dla nich droga przez mękę i jednocześnie wskazówka, że w tej edycji jeszcze kilka trudnych meczów przed nimi. Ważne jest to, że mimo ciężkich chwil byli w stanie wyjść z opresji zwycięsko, bo taki triumf znaczy czasami więcej niż wygrana bez wysiłku. A jakie nastroje panowały w obozie AKSu? Przede wszystkim niedosyt, bo chyba każdy zawodnik czuł, że tutaj można było coś ugrać. Zabrakło trochę szczęścia, chociaż w największym stopniu to chyba skutecznego napastnika. Mimo to Elektro należą się słowa pochwały, bo kto by po pierwszej kolejce pomyślał, że ta ekipa trzy tygodnie później będzie walczyła jak równy z równym z ligowym potentatem.

Wszystkie statystyki z trzeciej kolejki znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Staraliśmy się być dokładni, ale zawsze coś można przeoczyć. Zapraszamy Was także, by na przestrzeni całego tygodnia regularnie odwiedzać naszą stronę. Terminarz na czwartą serię pojawi się z kolei we wtorkowe popołudnie.

Dodaj komentarz

Musisz być zalogowany żeby dodać komentarz.