Bartek Bajkowski Show. Magnatt przerywa fatalną passę.


Po trzech kolejkach w 1.lidze na czele są trzy zespoły z kompletem punktów. A niewiele zabrakło, by w drugiej lidze nie pozostał taki ani jeden.

Zanim przejdziemy do relacji z niedzieli, podsumujmy transmisję na żywo. Oglądalność znów była na bardzo dobrym poziomie, podobnie jak łapki i suby, wpadły też donejty – dziękujemy! Nie zawsze mogliśmy puścić powtórki bramek po spotkaniach, bo czasami sporo się działo, ale mamy nadzieję, że to rozumiecie. Dobra informacja jest z kolei taka, że wiemy już co robić, gdy po lewej stronie boiska obraz jest dużo ciemniejszy niż po prawej. Skorzystamy z tej wiedzy przy kolejnych transmisjach. A jeśli ktoś nie oglądał nas wczoraj i nie zostawił pod materiałem kciuka w górę, to może to zrobić w tej chwili.

Tytułem wstępu to tyle. Lecimy do samych spotkań, a pierwszym z nich była konfrontacja OknoTechu z PrefBudem. W zapowiedziach sugerowaliśmy, że może warto zaryzykować i postawić tutaj na ekipę Adriana Wojdy. Jeśli kogoś przekonaliśmy, to przepraszamy, ale nie mogliśmy wiedzieć, że ten zespół znowu przyjedzie składem, który nie da wielkich nadziei na pozytywny wynik. Nie ma nawet sensu wymieniać wszystkich nieobecnych, ale nawet taki skład, jaki był z Show Teamem, dawałby tutaj nadzieję na postraszenie PrefBudu. A tak sił i umiejętności starczyło beniaminkowi 1.ligi tylko na pierwszą połowę. OknoTech zaskoczył przeciwnika, bardzo szybko wyszedł na prowadzenie 2:0, ale długo się z tego faktu nie cieszył. Urzędujący mistrz szybciutko wziął się w garść i gdyby nie gol Łukasza Kiełka w ostatniej akcji pierwszej części meczu, to już do przerwy by prowadził. Ale nie wybiło go to z uderzenia. Po przerwie kontynuował swoją dobrą grę i miał coraz większą kontrolę nad spotkaniem. Dość powiedzieć, że naliczyliśmy iż OknoTech oddał w tym spotkaniu tylko pięć celnych strzałów. Skuteczność tej ekipy (przy czterech strzelonych bramkach) była więc bardzo wysoka, natomiast statystyki nie kłamią – potencjalnych akcji bramkowych było za mało, żeby wyrządzić krzywdę drużynie Rafała Kowalczyka. Zwłaszcza, że w PrefBudzie wreszcie zaczął strzelać nie tylko Patryk Czajka, ale chociażby Błażej Rejnuś, a poziom z poprzednich meczów trzymał też Dominik Penkul. Wynik 8:4 jest więc zasłużony i to było chyba najlepsze spotkanie w wykonaniu PrefBudu w tym sezonie. A to nie wróży najlepiej jego kolejnym rywalom. OknoTech zagrał z kolei na tyle, na ile mógł. W tym składzie osobowym po prostu nie dało się tutaj zrobić nic więcej. Ale o ile taką frekwencję można jeszcze przeboleć z tej klasy rywalem, to w starciach, gdzie zdobycie punktów będzie obowiązkiem OknoTechu, zawodników musi być więcej. A mecze, gdzie ten zespół będzie faworytem właśnie nadchodzą. I liczenie, że wszystko załatwi duet Rafał Kudrzycki – Tomek Bylak, może się okazać złudne.

Gdy w sobotę wieczorem napisał do nas Emil Wiatrak z pytaniem „czy można kogoś jeszcze dopisać?” spodziewaliśmy się, że Magnatt właśnie wylewa fundamenty pod kolejną, ligową porażkę. Tym bardziej, że grał z FC Radzymin, a więc drużyną która może nie gra wielkiej piłki, ale potrafi wykorzystywać stwarzane przez siebie okazje i skutecznie kolekcjonuje punkty. Gdy zbliżała się godzina spotkania zawodników z Radzymina było przynajmniej na dwa składy, z kolei ławka rezerwowych Magnatta praktycznie świeciła pustkami. Był na niej tylko jeden zawodnik, ale nadziei upatrywaliśmy w tym, że ci którzy tego dnia reprezentowali barwy dawnego Stankana, to nie są byle jacy gracze. Bez względu na to, kogo byśmy tutaj wymienili, to każdy miał bardzo duże doświadczenie z boisk 6-osobowych, co mogło mieć znaczenie w rywalizacji z zespołem, który dopiero dołączył do naszej ligi. No i jak doskonale już wiecie – to wszystko potwierdziło się na boisku. Ale zanim Magnatt wreszcie posmakował zwycięstwa w sezonie Jesień 2022, to starcie było bardzo wyrównane. Co więcej – to FC Radzymin podobał nam się w pierwszej połowie bardziej, stworzył sobie więcej okazji i może mówić o pechu, że po 25 minutach miał stratę jednego gola. A już najgorsze było to, że te kluczowe dla losów spotkania gole, beniaminek tracił w bardzo naiwny sposób. Padały one po strzałach z rzutów wolnych wykonywanych przez Maćka Sadochę, gdzie Robert Kawałowski był skutecznie zasłaniany i nie był w stanie skutecznie interweniować. Tak padały bramki na 2:1 i 3:2. To skromne prowadzenie, połączone z pośpiechem Radzymina, który chciał szybko doprowadzić do remisu, spowodowało że Magnatt zaczął budować swoją przewagę. I robił to skutecznie, grając mądrze, dojrzale i gdy tylko pojawiał się w polu karnym przeciwnika, to osiągał swój cel. W 46 minucie było już 5:2 i stało się jasne, że przegrywający będą musieli pogodzić się z pierwszą w tej edycji porażką. Nie można im odmówić ambicji, bo starali się walczyć do samego końca, ale każdy kto oglądał transmisję ten wie, że po prostu zabrakło im argumentów. Stepan Kokhan nie miał miejsca by się rozpędzić, brakowało Arka Pawlaka i nie za bardzo komu było pociągnąć grę z przodu. Starał się Adrian Jaworski, lecz to było za mało. Przydałby się tutaj rozgrywający z prawdziwego zdarzenia, który potrafiłby utrzymać piłkę i mądrze ją dystrybuować. W Magnacie takich graczy było w niedzielę sporo. Czy Maciek Kamiński czy Michał Krajewski to gracze, którzy może już nie biegają najszybciej, ale wciąż szybko myślą na boisku i to była największa przewaga zwycięzców tego spotkania. Triumf był więc zasłużony i mamy nadzieję, że da Magnattowi pozytywnego kopa na dalszą część sezonu.

FC Radzymin był jedną z trzech ekip, która przed tą kolejką miała komplet „oczek” w 2.lidze. Kolejną byli Bad Boys, którzy nie chcieli jednak iść w ślady radzyminiaków i nie zamierzali na tym poprzestać. Ich rywalem było Retro, a więc drużyna, którą niezwykle ciężko nam rozgryźć. Ilekroć już nam się wydaje, że wreszcie zaczynają grać jak powinni, nagle spuszczają z tonu i dopisują do swojej kolekcji kolejny bezbarwny mecz. I nie będziemy ukrywać – nie wierzyliśmy, że są w stanie sprawić małą niespodziankę i powalczyć ze Złymi Chłopcami. Bliżej nam było do scenariusza, który zaprezentowali z Wolą Rasztowską, czyli że do pewnego momentu będą wyrównanym konkurentem dla graczy z Ostrówka, ale w końcu ich gra się załamie i skończy się porażką. Pewna różnica polegała na tym, że w stosunku do spotkania sprzed tygodnia Patryk Kukwa miał do dyspozycji Grześka Pańskiego, Sebastiana Ryńskiego, jak również nowego gracza – Maćka Kolasińskiego. I to zrobiło tutaj różnicę. Retro zagrało znacznie lepiej niż przeciwko Woli, aczkolwiek remis udało się uratować w dość szczęśliwych okolicznościach. Zacznijmy jednak od początku. Zaczęło się od efektownej bramki Pawła Szczapy, który wykorzystał złe ustawienie Mariusza Kwiatkowskiego (zastępował Artura Szczotkę) i BB prowadzili. Ale wtedy fajnie zaprezentował się nowy w barwach Retro Maciek Kolasiński. Były gracz Rekinów Ząbki potrzebował zaledwie 4 minut, by ustrzelić doppel-packa i to Retro schodziło na przerwę w lepszych humorach. W drugiej połowie długo nie oglądaliśmy bramek. Jednak w pewnym momencie nastąpiło to, czego się obawialiśmy – Retro zgubiło swój rytm. Bad Boys błyskawicznie to wykorzystali i ze stanu 1:2 wyszli na 4:2! Mając na uwadze, że do końca zostawało ledwie kilka minut, tutaj nic nie mogło się już wydarzyć. Ale Retro walczyło do końca. W 47 minucie po ładnej akcji tej ekipy na listę strzelców wpisał się Grzesiek Pański. Napór przegrywających nasilił się i w polu karnym Bad Boys zrobiło się gorąco. I wtedy przyszła ostatnia minuta meczu. Gracze Retro kwestionowali faul na Grześku Pańskim, który dałby im rzut karny. Arbiter początkowo chyba nie brał tego pod uwagę, ale po kilku dobrych sekundach postanowił wskazać na „wapno”! Źli Chłopcy byli tym faktem skonsternowani, chociaż na powtórkach okazało się, że decyzja sędziego mimo iż spóźniona, to była jednak prawidłowa. Do piłki podszedł Kamil Ryński i mocnym strzałem pod poprzeczkę pokonał Karola Jankowskiego. Za chwilę arbiter skończył mecz, co oznaczało, że Michał Szczapa i spółka musieli pogodzić się ze stratą cennych dwóch punktów. I chociaż stało się to w atmosferze małej kontrowersji, to jednak tak doświadczony zespół nie powinien dać sobie wbić dwóch goli w samej końcówce. Zabrakło trochę chłodnej głowy, natomiast z przebiegu całego spotkania ten rezultat nie wydaje się być dla nich krzywdzący. To był równy mecz, obie strony miały swoje lepsze i gorsze momenty, a Retro trzeba pochwalić, że nie zabrakło im wiary w odwrócenie losów tego spotkania. Zwłaszcza, że w kontekście całego sezonu, ten punkt może być dla nich absolutnie bezcenny.

Gol na 1:0 Pawła Szczapy? Palce lizać.

O godzinie 12:15 rozpoczęliśmy z kolei mecz, gdzie główne role mieli odegrać bracia Bajkowscy. W AutoSzybach jest ich dwóch, w Black Dragons jeden i cały ten tercet zjawił się w komplecie przy Warszawskiej 41. Ale było też sporo zawodników, których w niedzielę niestety zabrakło – po stronie Szyb chociażby Łukasz Flak i Kuba Skotnicki, natomiast w Czarnych Smokach od razu rzuciła się w oczy nieobecność Serka Modzelewskiego. No ale wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego to wszystko przestało mieć znaczenie. I gdy teraz patrzymy na przebieg tej konfrontacji, to mamy deja vu. Bardzo podobnie wyglądający mecz, też z udziałem Black Dragons oglądaliśmy tydzień wcześniej. Wtedy rywalizowali z PrefBudem, w pewnym momencie prowadzili już 3:1 i wydawało się, że są w ogródku i tylko kwestią czasu jest, gdy przywitają się z gąską. Jak to się skończyło – wszyscy pamiętamy. I tutaj było identycznie. Przez 30 minut młode wilki z Wołomina grały dojrzale, skutecznie i mieli pomysł jak zneutralizować najgroźniejsze argumenty po stronie przeciwnika. I nagle wszystko się załamało. Początek tej katastrofy rozpoczął się w 32 minucie, gdy bracia Bajkowscy rozmontowali ich obronę i było już tylko 2:3. Za chwilę powinien być już remis, ale Mateusz Bajkowski fantastycznie odczytał intencje z rzutu karnego swojego starszego brata i Black Dragons utrzymali prowadzenie. Ale wtedy do akcji wkroczył Bartek Bajkowski. Gość jest niesamowity. Trudno powiedzieć, że do tego momentu był niewidoczny, bo jak zwykle pracował na całym boisku, natomiast w Stanach Zjednoczonych jest takie powiedzenie: „big time players, make big time plays”. Wielcy gracze uruchamiają się w kluczowych momentach i wtedy robią robotę. Bartek jak na nasze warunki jest kimś takim i znowu to udowodnił. Potrzebował pięciu minut, by zaliczyć klasycznego hat-tricka i było po sprawie. Black Dragons odpowiedzieli jeszcze trafieniem Mateusza Przybińskiego, lecz był to gol na otarcie łez. Dla nich to kolejna porażka, gdzie „grają jak nigdy, przegrywają jak zawsze”. I z PrefBudem i z Szybami mogli nawet wygrać, ale wystarczył chwilowy blackout i było po wszystkim. To musi boleć, bo oni naprawdę ani w jednym ani w drugim przypadku nie byli zespołem słabszym, a przynajmniej równorzędnym. Tylko co z tego. Z kolei Szyby drugi raz z rzędu zabrały głowę spod gilotyny w ostatniej chwili. Ale trzeba też docenić ich odporność psychiczną, bo to był powrót z naprawdę dalekiej podróży. I gdy tak patrzymy na tabelę, gdzie w tym momencie mają sześć punktów przewagi nad peletonem, to wydaje się, że tego nie można już popsuć. Że ten medal musi wreszcie zawisnąć na ich piersi. Tyle że w poprzedniej edycji było podobnie. Dlatego z wyciąganiem wniosków jeszcze się wstrzymajmy.

„Nikt tak pięknie nie przegrywa jak Kustosze” – mniej więcej tak brzmiała wiadomość na czacie, którą Kuba Suchenek wysłał nam na czacie po ich meczu z Wolą Rasztowską. Tym jednym zdaniem moglibyśmy tak naprawdę zastąpić cały opis tego spotkania, bo to stwierdzenie celnie oddaje to, czego debiutanci doświadczają w swoim premierowym sezonie w Strefie 6. Ale chyba żadna z dotychczasowych strat punktów nie bolała ich tak, jak ta z wczoraj. Przede wszystkim warto byście poznali okoliczności tego meczu. Kustosze grali tutaj bez zmian. W sytuacji, gdzie mierzyli się z liderem i w słońcu było pewnie z 25 stopni, to bardziej niż CZY, zastanawialiśmy się ILE „dostaną” z drużyną Łukasza Barana. Zapowiadało się na klęskę, chociaż zaczęło się spektakularnie. W 5 minucie wspomniany wcześniej kapitan Kustoszy Kuba Suchenek zdobył fantastyczną bramkę strzałem z własnej połowy i z miejsca stał się mocnym kandydatem do wygranej zabawy na bramkę sezonu. Ale ten gol tylko rozjuszył Wolę, która bardzo szybko doprowadziła wpierw do remisu, a potem wyszła na prowadzenie. I kwestią czasu wydawały się kolejne gole, lecz te wcale nie padały. Gracze w zielonych koszulkach bardzo skutecznie bronili dostępu do własnej świątyni, a Woli brakowało koncepcji, jak dobrać się do skóry beniaminkowi. No ale póki prowadzili 2:1, to wszystko było pod kontrolą. Ale w 27 minucie znowu był remis. Piotrek Przybysz szarpnął po skrzydle i mocnym strzałem pokonał Kubę Więcha. I mniej więcej od tej chwili Kustosze mieli już tylko jeden cel – zamknąć się na swojej połowie i liczyć na jakąś szansę w kontrze. Plan był dobry, a oni skutecznie go realizowali. Wola miała duże problemy, by przez zagęszczone zasieki obronne przeciwników stworzyć sobie coś konkretnego. To spowodowało, że w rozegraniu wspomagał ich własny bramkarz, który groził ekstra-mocnymi uderzeniami z dystansu. Ale gdy Kuba Więch przekraczał połowę, to Kustosze wiedzieli, że gdy tylko piłka spadnie im pod nogi, trzeba od razu transportować ją w kierunku opuszczonej świątyni rywala. I w taki sposób mogli zdobyć przynajmniej dwa gole, ale brakowało im precyzji. Dopóki jednak wynik się utrzymywał, dopóty nie starali się tego rozpamiętywać. Jednak w 50 minucie ich twierdza padła. Mateusz Kowalczyk strzelił nie do obrony i cały wysiłek, jaki Kustosze włożyli w ten mecz poszedł na marne. Swoją postawą zasłużyli na ten remis, ale to nie są tylko słowa na pocieszenie. Oni po prostu dobrze grali i zupełnie nie dawali po sobie poznać, że przez pełny dystans grali bez zmian. No ale futbol nie zawsze była sprawiedliwy. Wola strasznie się męczyła i chociaż wydawać by się mogło, że pewnie miała tutaj mnóstwo okazji do zdobycia bramki – to wcale tak nie było. Ale od czego jest w tej ekipie Mateusz Kowalczyk.

A podobne problemy co Kustoszy, dopadły wczoraj Szewnicę. Marcin Białek miał gigantyczne kłopoty kadrowe i groziło nawet tym, że Al-Maj Car dostanie tutaj punkty bez gry. Na szczęście jakoś ten skład udało się polepić, chociaż fakt, że w rolę bramkarza drużyny musiał się wcielić organizator rozgrywek, nie zwiastował najlepiej. Z kolei markowianie mogli sobie pomyśleć, że skoro rywale ledwo się zebrali, to lepszej okazji na zdobycie pierwszej puli w tym sezonie może nie być. Ale to wszystko trzeba było jeszcze udowodnić na boisku, bo każdy mecz zaczyna się przecież od 0:0. Tyle że podopieczni Grześka Wojdy długo prezentowali się bardzo niewyraźnie i zupełnie nie mieli koncepcji jak zagrać, by wygrać. Wiele swoich akcji kończyli zupełnie nieprzygotowanymi strzałami, co było wodą na młyn dla Szewnicy. A ta ekipa grała z kolei bardzo konkretnie. Jak już przekraczała połowę, to była szalenie groźna i to ona zdobyła tutaj pierwszego gola – konkretnie uczynił to Adam Sabala, a więc nominalny golkiper RDK, tym razem pełniący rolę napastnika. Ten sam zawodnik za chwilę zmarnował dogodną okazję na 2:0, co szybko się zemściło, gdy Roberta Biskupskiego pokonał Piotrek Wojda. W końcówce pierwszej połowy obydwie strony zdobyły jeszcze po jednym golu i dość niespodziewanie jak na okoliczności meczu, na krótki odpoczynek jedni i drudzy schodzili przy stanie remisowym. Druga połowa była już jednak zdecydowanie lepsza w wykonaniu Al-Maj Car. Ta ekipa zaczęła wyciągać wnioski, co w połączeniu z coraz większym zmęczeniem przeciwników, zaczęło skutkować skuteczną ucieczką bramkową. Najpierw gola zdobył Łukasz Grochowski, potem Kamil Dźwilewski i Szewnica zdawała sobie sprawę, że chyba już nic tutaj nie zdziała. Innego zdania był Marcin Białek, który w 37 minucie zaliczył swoją trzecią asystę tego dnia, a drugiego gola strzelił Adam Pietkiewicz. To dawało cień nadziei na ugranie choćby remisu, lecz ten misterny plan runął w samej końcówce. W 47 minucie Mateusz Kubalski zobaczył czerwoną kartkę za faul taktyczny i przewagę jednego zawodnika markowianie wykorzystali bezbłędnie. Szybko zdobyli dwa gole i chociaż ostatnie słowo należało do Szewnicy, to wynik 6:4 poszedł w świat. Prawda o tym meczu jest taka, że Al-Maj Car pewnie sam nie był zadowolony ze swojej postawy. Długo wyglądało to bardzo słabo, jednak z drugiej strony – w sytuacji, w której ta drużyna się znalazła, styl nie jest najważniejszy. Liczą się punkty, a tych Al-Maj ma trzy, a Szewnica wciąż swojego dorobku nie otworzyła. A pewnie zrobiłaby to, gdyby dysponowała takim Adamem Michalikiem. Chociaż z pozytywów tego przegranego meczu, warto wyciągnąć postawę Adama Pietkiewicza. Trzy gole, mnóstwo wygranych pojedynków i zasłużony MVP drużyny od kapitana przeciwników. Ale całej Szewnicy należy się szacunek, bo jak na to, że mogli oddać walkowera, to zrobili tutaj więcej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać.

Chyba nikt w lidze nie biega z piłką szybciej niż Adam Pietkiewicz.

A gdyby trzeba było wskazać spotkanie, które zdecydowanie najszybciej się rozstrzygnęło, to wzrok skierowalibyśmy w stronę Old Starsów i Drink Teamu. Dla wielu wynik końcowy tego starcia to ogromna niespodzianka, bo nawet jeżeli mogliśmy przypuszczać, że coraz lepsza gra ekipy z Kobyłki pozwoli myśleć tutaj o zwycięstwie, to rezultat 10:4 przeszedł chyba najśmielsze oczekiwania zwycięzców. Ale żeby nie było tak słodko – początek wcale nie wskazywał na to, że tutaj dojdzie do pogromu. Co prawda Old Stars pierwszą bramkę zdobyli już po kilkunastu sekundach, po ładnym golu Tomka Sieczkowskiego, ale dawne Tygłysy wcale się tym nie przejęły i dość szybko wyrównały. A potem miały dwie dogodne okazje, by zmienić wynik na 2:1, lecz obydwu nie wykorzystały. I jak się później okazało – to był jeden z ostatnich momentów, kiedy możemy powiedzieć, że Drink Team grał nieźle. Potem wszystko się posypało, a na domiar złego rywal miał w pierwszej połowie praktycznie 100% skuteczność. Nieważne, czy uderzał z bliska, czy decydował się na strzał z dystansu – wszystko co leciało w prostokąt, kończyło się golem. Tym sposobem „pomarańczowi” wyrobili sobie bardzo dużą przewagę i spokojnie mogli oczekiwać finałowych 25 minut. Z kolei Drink Team w przerwie zdecydował, że zmieni bramkarza. Kacpra Kaskę zastąpił Mateusz Wojda, ale to niewiele zmieniło. Co prawda Mateusz miał kilka fajnych interwencji, nieźle też rozgrywał, ale na dobrze funkcjonujący zespół Old Stars to było za mało. Katem Drink Teamu był zresztą ich były zawodnik, a więc Krzysiek Zych, który skończył tutaj z czterema bramkami na koncie. Dzielnie wtórował mu Michał Kur, który miał aż trzy bramki i trzy asysty. Ale wszyscy w Old Stars zagrali dobrze. Zdecydowanie trudniej wymienić kogokolwiek po drugiej stronie boiska. Brak kilku ważnych obrońców oraz nominalnego bramkarza był decydującym czynnikiem w kontekście tej klęski. Problem tkwi jednak głębiej. Nie widać w tej drużynie chemii. Przypadkowo słyszeliśmy „motywację” jednego z zawodników w przerwie spotkania, to po czymś takim najchętniej byśmy odwrócili się i wrócili do domu. Bez atmosfery nie da się niczego fajnego zbudować. I widać po to Old Starsach, gdzie nawet po tylu porażkach w tamtym sezonie nie słyszeliśmy, by jeden miał pretensje do drugiego. I to również dlatego dziś chłopaki są tu gdzie są, czyli na trzecim miejscu 2.ligi!

A na pierwszej lokacie w elicie pozostaje Al-Mar. Obóz Marcina Rychty na razie jest bezbłędny, a w niedzielę zagrał zdecydowanie najlepsze spotkanie w trwającej kampanii. Show Team, który zdawał sobie sprawę ze skali trudności jaka go czeka, nie był tutaj w stanie wytrzymać tempa narzuconego przez faworyta. W pierwszej połowie nie było tego tak widać, bo mimo iż beniaminek zaliczył falstart i już po trzech minutach musiał odrabiać dwubramkową stratę, to z biegiem czasu prezentował się coraz lepiej i nie odstawał od renomowanego przeciwnika. Ale w drugiej części meczu to już nie wyglądało tak dobrze. Potwierdzają to również liczby – ekipa Przemka Matusiaka nie zdobyła w finałowych 25 minutach ani jednego gola, ale też okazji ku temu miała jak na lekarstwo. Co innego Al-Mar – tutaj nie tylko padały gole gole, lecz widać też było duży luz w kreowaniu okazji i ich wykańczaniu. Świetnie grał Mateusz Muszyński, który fajnie obdzielał kolegów podaniami, a w rolę egzekutora wcielił się Łukasz Godlewski. Przed tygodniem pisaliśmy, że ten zawodnik chyba wraca do dobrej formy i teraz to potwierdził – cztery gole, dwie asysty i defensywa Show Teamu miała duże problemy, by go upilnować. Można jedynie żałować, że po stronie przegranych zabrakło Piotrka Bobera i że ogólnie ten zespół chyba jeszcze ani razu nie zagrał spotkania, w którym dysponowałby wszystkimi swoimi najlepszymi zawodnikami. A w przypadku beniaminka to ważne. Al-Mar w niedzielę też nie mógł skorzystać choćby z Karola Sochockiego, lecz kadra tego zespołu jest zdecydowanie mocniejsza. Na plus w Show Team debiut nowego zawodnika Rafała Grądzkiego, który przy regularnych występach powinien być wartościowym uzupełnieniem składu. I jeśli chodzi o ten mecz, to chyba tyle. Nie było tutaj wielkich emocji, ale nie podlega dyskusji, że w przypadku obydwu drużyn to co najważniejsze dopiero nadejdzie. Bo mecze z zespołami o podobnym potencjale dopiero przed nimi, a to po nich poznamy prawdziwą wartość zarówno jednych, jak i drugich.

Wszystkie statystyki z minionej serii gier znajdziecie już w raportach, czyli po kliknięciu na wynik spotkania w terminarzu. Apelujemy, byście dokładnie zweryfikowali czy wszystko się zgadza! Prośba, by zgłosić nam każdą pomyłkę. Co do terminarza na najbliższą niedzielę, to pojawi się on około 13:00/14:00.

PS: Czytasz nasze relacje? Polub je na Facebooku TUTAJ.

Dodaj komentarz

Musisz być zalogowany żeby dodać komentarz.