AbyDoPrzodu samodzielnym liderem. Czy tak już zostanie?


Hasło „punktu kulminacyjnego” z zapowiedzi być może okazało się prorocze. Zespół Kamila Melchera odłączył się bowiem od peletonu i nie można wykluczyć, że taki obrazek zobaczymy też po ostatniej kolejce.

26:3 takim wynikiem z kolei zakończył się wczorajszy mecz AbyDoPrzodu z The Naturatem. Tego można się było spodziewać, tym bardziej że ekipie z Duczek zależało tutaj nie tylko na efektownym zwycięstwie, ale też na odebraniu chęci zawodnikom innych ekip, którzy mieliby chrapkę dogonić w klasyfikacji strzelców Konrada Kupca. Ten napastnik zainkasował w niedzielę aż szesnaście (!) goli – a mógł jeszcze przynajmniej kilka. Z kolei The Naturat łącznie swój dorobek zwiększył o trzy bramki. I co ciekawe – to on cieszył się w tym meczu z gola numer jeden. Całość miała miejsce już w 28 sekundzie i wynik 1:0 utrzymał się tutaj aż do piątej minuty. Potem z perspektywy drużyny w fioletowych koszulkach wyglądało to już coraz gorzej. Szkoda, że w ich szeregach zabrakło Krzyśka Piotrowskiego, bo z jego ambicją być może tych straconych goli byłoby mniej. Ale jedno jest pewne – to co najgorsze w sezonie jest już za sympatycznymi chłopakami z Wołomina.

Szlagierowo zapowiadał się za to drugi mecz. Ani Magnatt ani Copa nie mogły sobie pozwolić w nim na porażkę, bo wtedy o walce o złoty medal można byłoby zapomnieć, a i podium mocno by się oddaliło. Ta mało przyjemna perspektywa zdeterminowała bardziej graczy z Klembowa, którzy rozegrali naprawdę dobre zawody i wypunktowali bardziej doświadczonego przeciwnika. Niestety Magnatt nie wzniósł się na wyżyny swoich możliwości, ani nawet w jej okolice. Pozbawiony Mariusza Rutkowskiego nie miał zupełnie pomysłu jak rozgrywać swoje akcje. Na domiar złego szybkiej kontuzji nabawił się Łukasz Godlewski, co spowodowało, że zagrożenie z pierwszej linii praktycznie nie istniało. Co innego po drugiej stronie boiska – tam aż przyjemnie było popatrzeć na wymieniających się pozycjami zawodników w zielonych koszulkach, którzy pozostawali nieuchwytni dla swoich starszych kolegów. I nawet gdyby defensorzy Magnatta skupili się na jakimś konkretnym rywalu, to dosłownie za chwilę klasę pokazał by inny, bo tego dnia siłą Copy była zespołowość, szybkość i po prostu młodość. Żadnego przypadku więc tutaj nie było, a gdyby nie Norbert Kucharczyk, to spokojnie skończyłoby się dwucyfrówką. To mówi chyba o tym meczu wszystko.

Ciekawe rzeczy działy się też w konfrontacji Joga Bonito – HandyMan. Uczestnicy tej pary dobrze się kojarzą, chociaż skład jaki na to spotkanie zabrał ze sobą kapitan Jogi Bartek Brejnak, mógł sugerować, że ciężko będzie o przerwanie serii wysokich i bolesnych porażek. Znów próżno było bowiem szukać wielu ważnych graczy Bonito, dlatego z tym większym szokiem obserwowaliśmy, gdy po 10 minutach gry ten zespół prowadził 4:0! Praktycznie każda kontra tej drużyny kończyła się golem, ale nawet wtedy wiedzieliśmy, że to wcale nie musi oznaczać, iż poznaliśmy zwycięzcę tego spotkania. Czasu do odrobienia strat było bardzo dużo i już do przerwy ta różnica zmniejszyła się o połowę. Sygnał do ataku dał przede wszystkim Sebastian Laskowski. Był on niezwykle aktywny i głodny gry, co przy okazji zmusiło jego kolegów z zespołu, by i oni dali z siebie jeszcze więcej. I to zadziałało. Nie minęło bowiem kilkanaście minut drugiej części meczu, a HandyMan prowadzili już 8:6. Potem nadziali się jednak na kolejną kontrę, ale w kolejnych akcjach potwierdzili, że dobrze rozłożyli siły i finalnie wygrali 10:7. Przegranym należą się jednak brawa, bo zostawili na placu gry sporo zdrowia i pewnie dziś sami się zastanawiają, która porażka boli bardziej. Taka gdzie nie mieli nic do powiedzenia, czy też taka, gdzie do punktów zabrakło stosunkowo niewiele. Najważniejsze, by ta potyczka dała im trochę optymizmu przed następnymi spotkaniami i przypomniała, że grać w piłkę potrafią. Z kolei Handymeni udowodnili, że gdy wrzucają 4-5 bieg, to są niezwykle groźni. Co prawda początek meczu chłopaki totalnie przespali, lecz to być może pozytywnie wpłynęło na ich poziom motywacji. Bo gdy już wzięli się do roboty, to rozterek kto tu jest lepszy, nie było żadnych.

A teraz trochę czasu poświęcimy najbardziej wyrównanej potyczce z czwartej serii. Stoczyli ją reprezentanci Studio Car i Bad Boys. Ci drudzy przyjechali do Woli Rasztowskiej praktycznie samą „starą gwardią”. Nie było braci Woźniak, Kuby Stryjka czy Przemka Chmiela. To rodziło obawy, że Złym Chłopcom może w pewnym momencie zabraknąć nie tylko „pary”, ale też graczy, którzy zwłaszcza pod polem karnym rywala, będą w stanie stworzyć jakieś zamieszanie. Te wszystkie przypuszczenia okazały się bezpodstawne. Bad Boys zagrali w sposób wyrachowany, mądry i co najważniejsze – skuteczny. Na pierwszego gola czekaliśmy tutaj aż do ostatniej akcji pierwszej połowy, gdy Andrzej Sulewski wykorzystał błąd Piotrka Krzemińskiego i efektowną piętką pokonał Kamila Portachę. Na początku drugiej odsłony na 2:0 podwyższył Jarek Przybysz i ekipie Studio Car porażka zajrzała głęboko w oczy. Dopiero wtedy ich celownik na chwilę się nastawił – bramkę kontaktował zanotował Damian Łuczyk, lecz to było wszystko, na co było stać ferajnę Adriana Wojdy. Przegranym zabrakło kogoś w środku polu. Generała, który zarządziłby ich ofensywnymi akcjami, wprowadził trochę spokoju, a gdy byłoby trzeba – przyspieszył grę. Bez niego ich gra była szarpana i chaotyczna, co na dobrze usposobiony blok obronny Bad Boys nie wystarczyło. Zwycięzcom należą się więc brawa, bo chociaż pewnie jechali na mecz z duszą na ramieniu, to trzy punkty zdobyte w taki sposób, na pewno wprowadziły ich w dobry nastrój na dalszą część niedzielnego popołudnia.

A pewnie wielu z czytających te słowa zastanawia się, jak doszło do pierwszej w sezonie porażki Lema Logistic. W teorii przegrana z Beer Team nie stanowi jakiegoś wielkiego zaskoczenia, bo ci drudzy to zespół znający się na robocie, nawet jeśli do tego momentu udowadniał to tylko z zespołami znacznie słabszymi. Ale w końcu się przełamał i zrobił to w bardzo dobrym stylu. Chociaż trudno powiedzieć, jakby się ta rywalizacja potoczyła, gdyby w 7 minucie czerwoną kartkę obejrzał Damian Nowaczuk. A były ku temu podstawy, bo mimo iż Damian nie widział Marka Niedzieskiego, to poczęstował go solidnym kopniakiem w twarz. Choćby w ostatniej kolejce Ekstraklasy, sędzia za podobne zagranie Mateusza Hołowni z Wisły Kraków dał as kier – tutaj pozostał przy „żółtku”. A właśnie Damian Nowaczuk był później jednym z bohaterów spotkania, zdobywając dwie niezwykle ważne bramki przy stanie 1:1. To wtedy rozpoczęła się skuteczna ucieczka ekipy Łukasza Kowalskiego, która kontrolowała grę a przy okazji bardzo precyzyjnie wykorzystywała proste błędy konkurenta. Lema jeszcze w pierwszej połowie zdecydowała się na grę z lotnym bramkarzem, ale ta taktyka skończyła się bardzo źle, gdyż wiele kolejnych goli dla Beer Team padło praktycznie na pustą bramkę. To nie był zresztą największy problem dotychczasowych współliderów tabeli – mieliśmy wrażenie, że brakuje tam przede wszystkim determinacji. Gdy bowiem zdobyli kilka trafień pod rząd, nagle wyglądali na inny zespół niż do tego momentu. Chyba też nie najlepiej wpływał na nich fakt, że do gry było kilkunastu chętnych i zanim udało się zainstalować sterowniki na boisku, już trzeba było schodzić. W obozie triumfatorów wyglądało to dużo lepiej i też ławka rezerwowych dała sporo więcej jakości niż ta ustawiona po drugiej stronie. Brawa więc dla Beer Teamu, który tym samym pokazał, że będzie bardzo groźny. Lemę czeka natomiast wyciąganie wniosków, bo to starcie pokazało, iż ten zespół ma swoje problemy. Ale na pewno nie takie, z którymi nie mógłby sobie poradzić.

Wszystkie statystyki z wczoraj znalazły już swoje miejsce w raportach. Bardzo prosimy o dokładną ewidencję goli, asyst, występów, etc i w razie błędów wysłanie nam wiadomości. A jutro zapraszamy na stronę w celu obejrzenia kilku ciekawych wywiadów z niedzieli.

Dodaj komentarz

Musisz być zalogowany żeby dodać komentarz.